Na Śnieżce bywam dość często, choć nie tak często
jak na Wołowcu czy Spicaku. Pierwsze wejście na królową gór olbrzymich miało
miejsce podczas wycieczki do Karpacza w drugiej klasie liceum, 9 października
2007 roku. Do kolejnego wejścia musiało minąć 6 lat! Drugi raz bowiem byłem na
Śnieżce z Wiktorem 29 grudnia 2013 roku i było to przejście Karkonoszy od
Śnieżki do Szrenicy w dwa dni. Od tamtej pory mniej lub bardziej regularnie
przyjeżdżałem do Karpacza – lub, o z grozo, do Kowar – i wchodziłem na Śnieżkę,
sam lub z kimś. Również prawie codziennie albo chociaż kilka razy w tygodniu
wchodzę na stronę internetową z obrazami z kamer na Śnieżce, żeby zobaczyć
jakie warunki aktualnie na szczycie panują. I kilka razy ujrzałem coś, co mnie
oszołomiło. Inwersję. Morze chmur. Pamiętam, że w listopadzie 2014 roku była na
Śnieżce inwersja, która utrzymywała się kilka dni i…. Nie pojechałem. Nikt nie
chciał jechać, a mi samemu też ostatecznie się nie chciało. BŁĄD. To był błąd, który
postanowiłem naprawić przy najbliższej okazji. Taka okazja nadarzyła się 13
października 2015 roku. Dokładnie rok temu.
Zacznijmy jednak od początku. Poniedziałek 12
października był dniem jak każdy inny. Przyjechały do mnie dwie dziewczyny,
którym udzielałem korepetycji z angielskiego. Wieczorem, siedząc przy
komputerze, wszedłem na stronę kamer humlnet i … sam nie pamiętam co dokładnie
wtedy ujrzałem, w każdym razie powiedziałem sobie, że jak warunki na Śnieżce
będą fajne następnego dnia rano, to pakuję się i jadę. 13 października
obudziłem się przed 10, wstałem, wypiłem miód, a w trakcie śniadania wszedłem
na stronę humlnet. I PRAWIE OPLUŁEM SIĘ ŚNIADANIEM. INWERSJA. BYŁA INWERSJA! Zjadłem
pospiesznie śniadanie, zrobiłem szejka na drogę, spakowałem się i wyszedłem, po
drodze na przystanek autobusowy zaopatrując się w bułki i kabanosy. Autobus do
Karpacza miałem o 12:40, a na miejscu byłem około 14:00.
Od kilku dni i przez całą drogą od Wałbrzycha do Karpacza niebo było cały czas zachmurzone.
Będąc już w Karpaczu i nie chcąc tracić czasu na
maszerowanie czarnym szlakiem do góry, kupiłem bilet na wyciąg za 20 zł
(DWADZIEŚCIE ZŁOTYCH) w jedna stronę. Warto było. Wjeżdżałem zatem na Kopę
wyciągiem. Im wyżej jechałem, tym mgła gęstniała, a na powierzchni ziemi i
sosnach było coraz więcej szronu. W końcu trafiłem, na szczęście tylko
przejazdem, do krainy mgieł. Czułem się jakby to nie był wyciąg na kopę tylko
do Innego Świata. Podziemnego Świata (po angielsku brzmi lepiej, spójrzcie –
Underworld!). Kiedy jednak zbliżałem się do końca wyciągu, do samej Kopy,
słońce zaczęło przebijać się przez tę mgłę. W końcu wydostaliśmy się z krainy
mgieł, wprost nad morze chmur.
Na szczycie Śnieżki byłem dopiero około 16:30, bo w międzyczasie
robiłem mnóstwo zdjęć.
Spędziłem tam następne 3-3,5 godziny. Żadne zdjęcia ani żaden opis nie
odda tego, co się wtedy czuło.
Wyobraźcie sobie szczyt góry.
Jesteście na nim. Nieważne, że nie jest to góra niedotknięta ręką człowieka i
znajduje się na niej obserwatorium i wyciąg. To jest nieważne, to wszystko
schodzi na dalszy plan. Ważna jest góra. I wy. Na szczycie panuje cisza. Wiatru
praktycznie nie ma. Ciszę czasami przerywa tylko śpiew ptaków, które
przeleciały przez krainę mgieł w poszukiwaniu słońca.
Ze szczytu widzicie Dom Śląski, za nim
polskie i czeskie trakty, górną stację wyciągu na Kopie, Słonecznik, a na
horyzoncie z morza wyłania się Stacja Przekaźnikowa na Śnieżnych Kotłach.
Widzicie też Lucni Boudę i okoliczne stawy, a z innej strony drogę prowadzącą
do Skalnego Stołu. Nie widzicie świata poniżej, ale wiecie, że miasta w dole
zatopione są w chmurach.
Po zachodzie słońca wieje inny wiatr. Wiatr z południa.
Oddech Karkonosza zatapia na chwilę Dom
Śląski w morzu chmur.
Czas wracać.
Przed 20 zeszedłem ze Śnieżki i udałem się do Domu
Śląskiego. Tam wynająłem pokój i zamówiłem…. zapiekankę. Okazało się, że pokój 10
albo 12 osobowy dzielę z dwójką Niemców, do których się przysiadłem, bo akurat
pili piwo. Chuja się dogadałem, bo ani oni po angielsku, ani ja po niemiecku.
Anyway, poszedłem po kolacji do pokoju, ogarnąłem rzeczy, poszedłem się
wykąpać, a po kąpieli jeszcze zjadłem kilka kabanosów i bułek, ładując w tym
czasie telefon. Chcąc później wejść do pokoju nie mogłem otworzyć drzwi, bo Ci
Niemcy zostawili otwarte okno i nie dość, że pokoju było zimno, to jeszcze był
taki przeciąg, że nie szło do pokoju wejść. Okno zamknąłem, położyłem się i
starałem zasnąć, jednak odgłosy z zewnątrz to uniemożliwiały. Wiatr, który
zerwał się po zachodzie słońca ewidentnie przybrał na sile i nieustannie
„uderzał” w mury Domu Śląskiego. Brzmiało to tak, jakby siły natury prowadziły
na zewnątrz walkę, oblężenie wręcz, by dostać się do środka lub zniszczyć Dom.
W końcu sen przyszedł, choć był niespokojny.
Obudził mnie budzik, który nastawiłem na 6,
ponieważ chciałem wstać na wschód słońca. Ubrawszy jedynie bluzę i spodnie
dresowe zszedłem na dół, by wyjrzeć na zewnątrz i przekonać się jakie panują
warunki. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem prawie samą śmierć. Było jeszcze ciemno,
była mgła, wiał wiatr, lał deszcz, który w dodatku zamarzał. Zamknąłem drzwi,
wróciłem do pokoju i położyłem się do łóżka. Spałem jeszcze 2 godziny. Późnym
rankiem, po spakowaniu się zszedłem na dół na śniadanie i od razu po śniadaniu
wyruszyłem. Z powodu pogorszenia się warunków pogodowych, wybrałem zejście
czerwonym szlakiem, tuż obok Domu Śląskiego, zamiast czarnym. Z perspektywy
czasu sam nie wiem, czy wybrałem dobrze… Schodziło się OKROPNIE. Była mgła,
wiał wiatr i padał deszcz, który lekko zamarzał na powierzchni gruntu. Kurwa.
Takie słowa padały z moich ust średnio kilka razy na minutę na początku
schodzenia, potem już uspokoiłem się i skupiałem na tym, żeby się nie
wypierdolić. Szlak czerwony z Domu prowadzi w dół po kamieniach. Te właśnie
kamienie były delikatnie oblodzone. Musiałem więc iść bokiem albo między
kamieniami, żeby nie upaść, przez co schodziłem dwa albo trzy razy dłużej niż
powinienem. Do Karpacza doszedłem około 11:20 i ledwo zdążyłem na autobus do
Jeleniej Góry.
W Jeleniej Górze spędziłem ponad godzinę na dworcu, bo jadąc tam był
taki korek, że uciekł mi pociąg… W każdym razie powiesiłem kurtkę, czapkę i
rękawiczki na kaloryferze i zacząłem czytać książkę. Do Wałbrzycha do jechałem
około 15:00, odwiedziłem w kiosku Aleksandrę i Bartka, odebrałem Serca z
Kamienia i poszedłem do domu. Przez całą drogą od Karpacza do Wałbrzycha lał
deszcz. Tym bardziej cieszę się, że mogłem być dzień wcześniej nad morzem
chmur. Polecam każdemu.