14 września – Dzień Pierwszy
Dni Wiedzy Pogańskiej 2016 zaczęły się dla mnie inaczej niż zwykle.
Nie przyjechałem bowiem o czasie, czyli w czwartek, ani też za późno.
Przyjechałem wcześniej.
Wyjechałem z Wałbrzycha w środę 14 września, kilka minut po godzinie
szóstej i dojechałem do Ponikwy około ósmej rano. Mimo, iż była już połowa
września, lato dało się odczuwać niemal w pełni. Potężny Dębowy Król nadal
panował i choć wieczory, noce i poranki były chłodne, przez większą część dnia
panował upał.
W Stanicy nad Ponikiem pani gospodyni zaprowadziła mnie do pokoju,
gdzie się rozpakowałem, zostawiłem rzeczy, spakowałem jedzenie, wodę i aparat,
po czym ruszyłem w drogę. Od 2 lat kiedy goszczę w Ponikwie na DWP, mój wzrok
przyciągały góry widoczne z ośrodka. Za każdym razem kiedy na nie patrzę, chcę
je zdobyć. W tym roku przyjechałem wcześniej, żeby właśnie tego dokonać. Wychodząc
przekazałem klucz do pokoju w ręce gospodarza, który – dowiedziawszy się gdzie
idę – zaprowadził mnie na zewnątrz i wytłumaczył jak mogę dojść do miasteczka
Poręba skrótem przez pola.
Skorzystałem z rady i poszedłem polnymi drogami, skręcając w lewo przy
zagajniku i idąc skrajem lasu. Raz czy dwa minąłem nawet stare, kamienne
kapliczki, a idąc przez kolejne pola, spotkałem panią idącą z wózkiem z drewnem
z lasu i kroczącym przy boku psem. Zatrzymałem się i porozmawialiśmy chwilę.
Okazało się, że pani jest na emeryturze, ale dorabia sobie w taki czy inny
sposób, np. zbierając z lasu drewno. Jej mąż natomiast leżał w tamtym czasie w
szpitalu w … Wałbrzychu. Życzyłem zatem zdrowia i udałem się w dalszą wędrówkę.
I tutaj dałem dupy. W którymś momencie źle skręciłem i musiałem
ostatecznie iść na przełaj przez pola, szukając jakiejkolwiek dróżki, a kiedy w
końcu jakąś znalazłem, szedłem dalej. W pobliżu zabudowań Poręby – jak się
później okazało – spotkałem kolejną kobietę, z którą również uciąłem sobie
krótką pogawędkę, z której dowiedziałem się, że jej rodzina wybiera się pod
koniec września do Wałbrzycha. Pożegnawszy się poszedłem dalej, a chwilę
później dotarłem do głównej drogi.
Poręba to mała, spokojna wioska jakich w okolicy pełno. Nieliczni
ludzie, których mijałem, zajmowali się swoimi sprawami; podlewali ogród,
naprawiali ogrodzenia, czy po prostu wypoczywali.
Na szczęście dla mnie, większość drogi znajdowała się JESZCZE w
cieniu, choć słońce dawało się już odczuwać. Pogoda tego dnia była piękna,
niemal letnia, w niczym nieprzypominająca wrześniowej. Słońce świeciło na
bezchmurnym niebie, na którym pierwsze małe obłoki pojawiły się około
czternastej, przywiane nie wiadomo skąd przez płanetników.
Około dziesiątej trafiłem na zakręt i jednocześnie szlak w kierunku
punktu czerpania wody i leśniczówki, na który wkroczyłem. Szlak prowadził przez
las, więc wciąż panował cień. Po drodze minąłem znak zakazu wejścia z powodu
ścinki drzew. Who cares? Kilka minut później minąłem drwali podczas lunchu, a
jeszcze kwadrans później dotarłem do „autostrady” Sudeckiej, którą musiałem
przeciąć. Po następnych 30 minutach dotarłem do rozdroża, na którym skręciłem w
prawo i kontynuowałem wędrówkę niebieskim szlakiem. Droga była kamienista,
szeroka i – co najgorsze – odsłonięta i w pełni nasłoneczniona. Shit. Chwilę
później minęły mnie dwie wielkie ciężarówki do wywozu drewna, wzbijając w
powietrze tumany pyłu. Ruszyłem dalej, kiedy kurz opadł, a kilkaset metrów
dalej po prawej stronie przy zboczu stała… czarna owca. Patrzyliśmy na siebie
przez chwilę, po czym ona usiadła i zaczęła skubać trawę. Dziwne.
Szlak prowadził pod górę przez kilka kilometrów, po czym trafiłem na
niemal płaski teren. Droga była szeroka. Po dwóch jej stronach rosły sosny i
świerki, a pod nimi tańczyły na wietrze pożółkłe już trawy. Wspaniały koniec
lata. Przed dwunastą dotarłem do pierwszego szczytu, który oznaczono tabliczką
na ambonie – Jagodna 977. Z samej ambony gówno było widać.
Po krótkim postoju ruszyłem dalej. Słońce wciąż paliło. Na szczęście
miałem nakrycie głowy, inaczej bez ochyby dopadłyby mnie południce. Przez
większość drogi widziałem i słyszałem również kruka. Uznałem to za dobry znak. Po
12:30 minąłem drugi szczyt, Sasankę, nawet o tym nie wiedząc. Chwilę później
dotarłem do kolejnej ambony, widać nowej. Wszedłem do środka, zjadłem kanapki i
trochę odpocząłem. Siedząc tam minął mnie inny podróżnik, który wyruszył ze
Spalonej.
Nie mogąc jednak przeboleć braku punktów widokowych, sprawdziłem GPS i
wyszło na to, że minąłem polanę z widokiem na dolinę. Wróciłem więc tam po
trzynastej, przedzierając się przez krzaki pełne borówek i – usatysfakcjonowany
widokiem – wróciłem na szlak. Patrząc jednak na mapę i widząc gdzie on
prowadzi, chciałem go jakoś „ściąć”, pójść na przełaj i trafić na „autostradę”,
jednak okazało się to niemożliwe. W końcu za szczytem Sasin było odbicie w
prawo na czerwony szlak. Kwadrans po czternastej znalazłem się już na „autostradzie”,
skąd czekała mnie ponad 2-godzinna wędrówka do Ponikwy. Spieszyłem się, bo o
siedemnastej miała być obiadokolacja.
Po drodze trafiłem na dziwny dom obok autostrady z dziesięcioma
kamerami, z którego rozciągał się naprawdę ładny widok; niżej w dolinie na
całkowicie zniszczone domostwo, być może nawiedzone; nieco dalej na dziwne
kamienne kopce; w Ponikwie natomiast na tablicę ogłoszeń, na której brakowało
jedynie zlecenia na baby cmentarne i utopce czy też informacji o niepoprawnych
praktykach pracowników winnic, tudzież sadów. Do ośrodka dotarłem przed
szesnastą, miałem więc całkiem niezłe tempo.
Obiadokolacją, którą zjadłem w towarzystwie Leśnej i jej pociech,
okazała się zupa grzybowa, kotlet, mizeria i puchar owoców na deser. Po posiłku
Leśna i Arek poszli na spacer, a ja wyszedłem przed ośrodek zrobić zdjęcia
zachodzącego za górami słońca. Resztę wieczoru spędziłem na generalnym chillu,
a położyłem się spać po 23:00, jak grzeczne dziecko.
15 września – Dzień drugi
Obudził mnie budzik. Dziesięć razy. Ostatecznie wylazłem z łóżka przed
dziewiątą i poszedłem na śniadanie, które zjedliśmy wspólnie – najpierw z
Leśną, później z Arkiem.
Dzisiejszy dzień też był ciepły, słoneczny i bezchmurny. Odpoczywam i
częściowo spisuję TO na papier. Czekam również na resztę uczestników, którzy
mają dziś przyjechać. Po trzynastej udałem się z Leśną, Arkiem i dziećmi do
pobliskiego sklepu, który okazał się zamknięty. W wiejskich sklepach
trzygodzinne przerwy w ciągu dnia są chyba normalne. Anyway, wróciliśmy tam
innym razem. W międzyczasie skorzystaliśmy z placu zabaw, a w drodze powrotnej
strzelaliśmy ze strzelających roślin, czyli niecierpka pospolitego.
Kiedy dotarliśmy do Stanicy, pojawili się już pierwsi uczestnicy DWP.
Przyjechali państwo Haladyn, Agnieszka, Paweł, Natalia, Hakken, potem Grzegorz,
Lilianna, Mateusz, oraz inni. O piętnastej podano do stołu i tym razem była to
zupa ogórkowa, schabowy z ziemniakami i surówką, do tego kompot i na deser
arbuzy. Po obiedzie znowu czułem się jak w ciąży spożywczej.
O 16:30 rozpoczął się wykład Asusa o współczesnych poganach.
Generalnie sporo jest takich ludzi na świecie, ale wciąż niewystarczająco. Cały
wykład trwał około godziny, a następnie był czas wolny, w którym Isa
przygotowywała Beatę, Natalię i Marcina do późniejszego rytuału, a wszyscy
pozostali odpoczywali.
Około 19:15 Asus wyprowadził ludzi przez pola do pobliskiego
zagajnika. O dwudziestej było już po rytuale, wróciliśmy zatem do ośrodka, w
którym pan gospodarz przygotowywał dla nas ognisko. Było ogromne. Do jedzenia
były głównie kiełbasy i trochę oscypków. Zjadłem cztery.
Noc była nie do końca ciepła i nie do końca chłodna, wciąż jednak
bezchmurna. Księżyc, który zbliżał się do pełni, oświetlał góry, doliny i pola,
tworząc długie cienie.
Podobno ktoś z biesiadujących dostrzegł kogoś chodzącego po polach z
latarką i dawał mu sygnały własnym urządzeniem. Tym na polu byłem oczywiście
ja, ale niczego nie zauważyłem. Poszedłem się tylko przejść i zrobić zdjęcia.
Stojąc na polach nie czułem chłodu, było bardzo przyjemnie. Spod ośrodka
dochodziły śmiechy i inne dźwięki zabawy. Wróciłem przed pierwszą w nocy i
usiadłem przy ognisku, aby się ogrzać, bo w pewnym miejscu na drodze miedzy
polami było strasznie wietrznie. Do pokoju wróciłem przed drugą, a spać
poszliśmy, z innymi współlokatorami, przed trzecią.
16 września – Dzień trzeci
Budzik, znajdujący się pod moimi plecami, zadzwonił o ósmej rano i
został całkowicie zignorowany i wyłączony. W ogóle nie wiem jak się tam
znalazł. Ostatecznie wstaliśmy kilka minut przed dziewiątą i zeszliśmy do Sali
biesiadnej. Prawie wszyscy byli już obecni. Śniadaniem był szwedzki stół pełen
szynek, serów, płatków, mleka i warzyw. Po śniadaniu była kolejna ciąża
spożywcza, która pojawiała się średnio 3 razy dziennie, czyli 15 razy w ciągu
całego pobytu. Niesłychane.
Po godzinie dziesiątej razem z Kasią zrobiliśmy sesję zdjęciową kubków
dla kruka Odyna. Jedynym z ciekawszych miejsc okazał się snopek siana na polu. Po
sesji wróciliśmy do ośrodka, gdzie Isa właśnie prowadziła wykład o rytuałach
przejścia u pogan. Przykładami były zapleciny i postrzyżyny, swaćba oraz
pożegnanie zmarłego. Po wykładzie zmieniłem pokój z 8 na pierwszym piętrze na
15 na drugim.
Około 12:30 rozpoczęły się warsztaty Magdy i Krystyny. Magda
pokazywała jak tworzyć Motanki, czyli słowiańskie lalki-amulety. Nie mają
twarzy, ponieważ nie mają żyć własnym życiem, ale spełnić konkretne zadanie.
Nadaje się im również sekretne imiona, których nie wolno wyjawić, a po nadaniu
imienia niektórzy również chowają motanki. Ważne jest również nieużywanie
nożyczek czy innych ostrych narzędzi NA lalce. Jeśli już trzeba użyć nożyczek,
należy to zrobić na tkaninie. Podczas „ubierania” laleczki, to ona tak naprawdę
wybiera sobie strój, ponieważ często tkanina w dziwny sposób nie układa się na
lalce, albo kolory nie pasują.
W tym samym czasie, pod wiatą na zewnątrz, Krystyna pokazywała jak
stworzyć fetysze, inny rodzaj amuletów, które zawierały w sobie jakąś złą
emocję – coś, czego właściciel chce się z życia pozbyć – i na rytuale palono
stworzone przedmioty. Asus z kolei tworzył magiczny proszek na wieczorny
rytuał.
Po czternastej nastąpiły sesje zdjęciowe ludzi i/lub ich motanek, a
Strażnicy Ognia i organizatorzy udali się na miejsce wieczornego ogniska. O
15:30 Rymesz zaczał przygotowywać się do wykładu o roślinach używanych przez
szamanów. Mówił między innymi o muchomorach, porkach brzozowych czy piołunie. Od
zakończenia wykładu do obiadu, czyli do siedemnastej, był czas wolny, a na
obiad były zupa jarzynowa, kotlet, surówka z buraków, kompot i brzoskwinie na
deser. Tym razem jednak nie najadłem się tak jak zwykle. Mogłem chodzić i
wykonywać czynności. Czułem raczej niedosyt niż przesyt. No cóż, shit happens. Po
obiedzie usiadłem na ławeczce na zewnątrz, żeby zażyć ostatnich promieni słońca
tego dnia. W międzyczasie tworzyła się grupa idąca do sklepu, do której
dołączyłem i wyruszyliśmy około 18:30. Sklep nic się nie zmienił. Wnętrze bez
zmian, a przed sklepem siedzieli stali bywalcy, sącząc piwo. Po powrocie ze
sklepu zdążyliśmy na finał gry kubb, w którą grali Skaven, Wojtek, Lila i
Karola.
Wpół do ósmej wieczorem zza gór na wschodzie wyłonił się czerwony
księżyc, a pół godziny później nastąpił wymarsz pod przewodnictwem Grzegorza na
miejsce tzw. „powrotu do źródeł”. Tam, zgromadzeni przed ogniem, wezwaliśmy
ducha lasu. Ten z kolei wyzwał jednego z nas, Michała, wskazanego przez
wieszczkę, na pojedynek. Wprawdzie Michał przegrał, ale za odwagę dostał
możliwość wypicia ze studni. Następnie właściciele fetyszy spalili w ogniu
swoje twory, a właściciele motanek nadali im imiona. Co było dalej? Tańce,
hulańce, picie, śmiechy, zabawa magicznym proszkiem i rysowanie penisów
światłem. Śmiechom nie było końca.
Noc ponownie była całkiem ciepła, księżyc i gwiazdy świeciły w
milczeniu, drwa trzaskały w ogniu, śmiech niósł się hen za pola.
17 września – Dzień czwarty
Pobudka odbyła się tradycyjnie przed dziewiątą, z pokoju wyszedłem
kwadrans przed. Dzień był pochmurny, w nocy chyba padał deszcz, bo szyby były
mokre. Jednak mimo braku słońca i nocnego opadu, dzień był ciepły. Śniadanie
jak zwykle wyśmienite. Tego dnia do szwedzkiego stołu dodano parówki. I pyszny
serek. Po śniadaniu udałem się z Mary na pole, zrobić zdjęcia kroniki.
Wróciliśmy na trwający już panel dyskusyjny Isy. Gościnnie wystąpili Hakken,
Asus i Beata. Całość miała trwać około godziny, ale trochę się przedłużyło.
O 11:30 Krzysiek opowiedział nam – pół-żartem, pół-serio, z typowym
Haladynowym poczuciem humoru – o tym, jak wygląda apostazja. I, jak się
okazuje, nie jest to takie proste, a księża często utrudniają cały proces. W
tym samym czasie Skaven, Wojtek i Lili grali w Neuroshima Hex.
O trzynastej pod wiatą odbyło się Okazanie, czyli wprowadzenie nowych
członków – Zoji, córki Lilianny i Mateusza oraz Piotrka, syna Magdaleny i Arkadiusza
– do społeczności. Wypito miód i zjedzono chleb za zdrowie dzieci, życzono im
pomyślności w życiu i podarowano drobne upominki. O czternastej w Sali
biesiadnej odbyła się runda gry w Karty przeciwko Ludzkości. Mózg rozjebany. Pół
godziny później był obiad. Tym razem były to udko, ziemniaki, zupa i mizeria.
Za dwadzieścia czwarta rozpoczęły się warsztaty tworzenia łapaczy
snów, które prowadziły Kasia i Beata. Były to ponad dwie godziny intelektualnej
męczarni, bo wymagało to maksymalnego skupienia i precyzji. Owocem były piękne
łapacze snów. Każdy inny, każdy osobisty. Kiedy zaczynaliśmy prace nad
łapaczami, na zewnątrz lekko padało. Ten lekki deszcz przerodził się w
regularną ulewę jak łapacze skończyliśmy, czyli około osiemnastej. Kwadrans po
osiemnastej rozpoczął się prawie godzinny panel dyskusyjny Skavena dotyczący
odwagi, obfitujący w długie i burzliwe dyskusje. Przed dwudziestą zostaliśmy
zaproszeni do nowej Sali biesiadnej w drugim budynku, w którym jeszcze nie
byliśmy.
Do doliny zakradł się zmrok, deszcz nadal obijał się o okna i
parapety, a poganie niespokojnie czekali na biesiadę pożegnalną. Drugi budynek,
tzw. Stodoła była około 2-3 razy większa od Sali biesiadnej w budynku głównym.
Na początek zrobiliśmy sobie grupowe, pamiątkowe zdjęcie. Potem dopiero
zasiedliśmy do stołów i nakładaliśmy sobie na talerze przeróżne smakołyki. Kiedy
napełniliśmy sobie choć trochę żołądki ciepłą strawa, pan gospodarz przyniósł
maselnicę. W tamtym momencie, ubijając masło przy dźwiękach największych hitów
Donatana, poczuliśmy się jak prawdziwi Słowianie. Maselnica, niczym Excalibur
lub Durendal, była przekazywana w ręce kolejnych uczestników, a po skończonej
pracy została zabrana przez gospodarza.
Po północy zorganizowało się kilka aktywnych grupek. Jedna siedziała w
Sali głównej i grała w Karty Przeciwko Ludzkości, druga siedziała w Stodole i
piła, trzecia stała na zewnątrz, a czwarta tańczyła do rytmów disco. Asus
zdecydowanie prezentował jedne z lepszych umiejętności tanecznych.
18 września – Dzień piąty
Lato dobiegło końca. Ochłodziło się. Szare chmury wisiały nisko, a ze
wzgórz unosiła się mgła. Wstaliśmy tak, aby zdążyć na śniadanie, po czym każdy
wrócił do swojego pokoju, żeby się spakować. Byłem już gotowy do drogi przed
dziesiątą, ale zostawiłem plecak w Sali i wyszedłem jeszcze na zewnątrz. Przy
okazji zrobiłem Beacie zdjęcia z jej świeżo zakupionym kubkiem.
Po powrocie z sesji zdjęciowej i krótkiego spaceru nadszedł czas
pożegnań. Większość osób wracała samochodami, część z nas jednak wybrała
pociąg. Postanowiłem iść na stację pieszo, było jeszcze bowiem sporo czasu.
Choć dziękuję Michałowi za propozycję podwiezienia na dworzec. Pół godziny po
jedenastej byłem już na miejscu, a po dwunastej przyjechał nasz pociąg.
Wysiadłem w Kłodzku i przesiadłem się w autobus do Wałbrzycha.
Tak zakończyły się Dni Wiedzy Pogańskiej 2016.
Do zobaczenia za rok.