„The mountains call my
name,
Far in my memories.”
Far in my memories.”
Tęsknota.
Nieopisana tęsknota do czegoś… nieuchwytnego.
Do czegoś, co zawsze mi umykało, jak sen po przebudzeniu.
Była ze mną od kiedy pamiętam. Jednak w pewnym momencie nawiedziło
mnie poczucie rozpoznania; oto było coś, co znałem całe życie, tylko o tym nie
wiedziałem.
Miłość do natury, podróży, przygód.
To jest to, co kocham.
To jest coś, co mnie odnawia i uzdrawia.
Nie wiem skąd wzięło się to uczucie. Podejrzewam, że mogą to być geny
albo opowieści dziadka o jego przygodach i wędrówkach po Bieszczadach, choć tak
naprawdę te historie odeszły już do nieświadomości. A szkoda.
Ten wpis otwiera kolejny cykl na blogu – podróże.
Chciałem rozpocząć wpisem o największej, jak dotąd, przygodzie w moim życiu
– Erasmusie w Turcji – jednak napisanie tego zajmie mi dobre kilka dni, dlatego
też zacznę od czegoś mniejszego.
Wcześniej też podróżowałem, jednak to w czasie tego wypadu w góry
nawiedziło mnie to poczucie rozpoznania. Również ten wypad zapoczątkował takie
„poważniejsze” wycieczki z dobrym sprzętem, a nie w jeansach i adidasach.
Wyprawa #1: Ze Śnieżki do Szrenicy
Grudzień 2013
Zaczęło się od tego, że napisał do mnie Wiktor. Znałem
go do tej pory na zasadzie „cześć, cześć”, nic więcej. Wiedziałem, że chodzi po
górach i on wiedział, że ja chodzę, oczywiście z facebooka. Dlatego
skontaktował się ze mną w sprawie dwudniowego wypadu w Karkonosze. Zgodziłem
się – chociaż niechętnie, bo byłem w Karkonoszach w listopadzie, na trasie
Szrenica-Śnieżka, która de facto nas pokonała, i zamierzałem wrócić tam dopiero
w czerwcu, kiedy stopnieją śniegi – i ustaliliśmy datę wypadu na 29-30 grudnia.
Wiktor radził też zaopatrzyć się w raczki, więc w sobotę przed wyjazdem
pojechałem specjalnie do Wrocławia, bo w Wałbrzychu przecież nie ma czegoś
takiego jak RACZKI, żeby je zakupić. Był to jeden z najlepszych zakupów w
życiu. A przynajmniej w ciągu kilku lat.
Już na początku wszystko szło źle, jeszcze przed
wyjazdem. Nie muszę chyba pisać, że nikt nie chciał z nami jechać. Powodem była
pogoda, brak chęci, czy brak odpowiedniego ubioru. W piątek przed wyjazdem
chcieliśmy zarezerwować miejsce w schronisku, jednak okres
świąteczno-noworoczny przyciąga w góry rzesze ludzi. Jak się zapewne
domyślacie, gówno wyszło z naszego noclegu. Samotnia w tym okresie oferuje
jedynie pakiety sylwestrowe za 700 zł, Dom Śląski pełny, Odrodzenie pełne. Pierwsza kłoda pod nogi.
Nie zniechęciliśmy się jednak – co wielu z Was by zrobiło, ale NIE
WOLNO się poddawać! – i postanowiliśmy wziąć ze sobą karimaty, śpiwory i spać
na glebie w schronisku Odrodzenie.
Nadszedł dzień wyjazdu. A raczej noc, bo pobudkę
miałem o 2 w nocy, żeby zdążyć zjeść śniadanie i się dopakować. Spotkałem się z
Wiktorem około 3:30-3:40 pod OSIRem i spokojnie zaczęliśmy iść w kierunku PKSu,
czyli wiaty przystankowej (bo musicie wiedzieć, że PKS w Wałbrzychu został
zrównany z ziemią, a na jego miejscu powstał, choć otwarto go dopiero w
styczniu 2015, market Aldi). Mniej więcej w połowie drogi – a droga zajmuje nie
więcej niż 3 minuty – minął nas jakiś autobus, który zatrzymał się na
przystanku i gdy wysiadła z niego jakaś kobieta, autobus odjechał. Miałem złe
przeczucia, które potwierdziły się jak tylko doszliśmy do przystanku i
zapytaliśmy co to był za autobus.
- Przepraszam, skąd jechał ten autobus?
- Z Warszawy.
- Do Jeleniej Góry, prawda…?
- Tak.
KURWA. Przyjechał 10 minut przed czasem, wyrzucił kogoś i odjechał. Noż ja pierdolę. Wybaczcie przekleństwa, ale to jedyne, co było wtedy w naszych głowach. I histeryczny śmiech. Była to bowiem kolejna kłoda, wielkości autobusu, rzucona nam pod nogi. Próbowałem dodzwonić się do centrali firmy obsługującej ten kurs, jednak nikt nie odbierał. Po prostu świetnie. Nie zostało nam nic innego jak tylko czekać na następny autobus, który był ponad godzinę później. Poszliśmy więc do mnie napić się herbaty i po jakimś czasie wróciliśmy na przystanek. O 5:45 miał przyjechać autobus do Kowar. Nie przyjechał. Trzecia kłoda pod nogi. Przyjechał za to następny autobus do Jeleniej Góry, przez Kowary.
Jechaliśmy około godzinę do Kowar, więc Wiktor miał
okazję się zdrzemnąć, bo w domu spał chyba niecałe 30 minut. Typowy Wiktor. W
Kowarach musieliśmy czekać kolejne pół godziny na minibus do Karpacza.
Wysiedliśmy na przystanku między Białym Jarem a Wang i udaliśmy się w stronę
wejścia na szlak. Pogoda była kiepska, wcześniej trochę kropiło, niebo było
ogólnie zachmurzone. Śniegu jednak nie było.
Prowadził Wiktor, bo ja pierwszy i ostatni raz byłem na Śnieżce w drugiej klasie liceum we wrześniu i szliśmy innym szlakiem (czerwonym). Tym razem mieliśmy iść czarnym szlakiem obok kolejki linowej na Kopę, dojść do Domu Śląskiego, wejść na Śnieżkę, zejść i iść cały czas prosto czerwonym szlakiem do Odrodzenia, przespać się, a rano kontynuować czerwonym aż do Szrenicy. Prosty plan, prawda? Nic nie mogło pójść źle. Chyba, że wejdzie się do lasu w złym miejscu. Czarny szlak z Karpacza biegnie równolegle z żółtym, który zaczyna się niecałe 10 metrów dalej od czarnego. Tak, zrobiliśmy to, o czym myślicie. Weszliśmy na żółty szlak. Jednak nie ma tego złego, bo potem żółty łączy się z czarnym obok Strzechy Akademickiej.
W każdym razie pięliśmy się w górę. Gdzieniegdzie leżały płaty śniegu
wielkości 0,5m x 0,5m. Wtedy też zrodził się tekst „Oho, śnieg! Zakładaj
raki.” - zapamiętajcie, to będzie
później słowo-klucz. Im byliśmy wyżej i zbliżaliśmy się do Strzechy
Akademickiej tym pojawiało się więcej śniegu. Choć był to raczej w całości
zamarznięty śnieg i lód. Widoczność była CUDOWNA – sama mgła. Zatrzymaliśmy się
na chwilę w Strzesze na herbatę, po czym ruszyliśmy dalej.
Pomimo zmiany przebiegu trasy z powodu lawin
postanowiliśmy przejść ten odcinek, żeby wejść w końcu na czarny szlak. Jednak
ten krótki odcinek był tak oblodzony, że nie obeszło się bez raczków. Wspaniałe
urządzenie! Przeszliśmy zatem po letnim odcinku żółtego szlaku i weszliśmy na
czarny szlak. Tutaj było już widać zimę, śniegu było sporo, mgła jednak nie
ustępowała, a dodatkowo pojawił się silniejszy wiatr, który sypał nam na twarze
maleńkie okruchy lodu. Mieliśmy szczęście, że nie trafiły nas w oczy, bo Zimowa
Królowa by nas zabrała.
Wokół panowała cisza, zawodził
tylko wiatr, a mgła i śnieg sprawiały wrażenie jakbyśmy byli na krańcu świata,
na lodowym pustkowiu.
W momencie gdy doszliśmy do Domu Śląskiego powiał
nieco korzystniejszy wiatr, który przegnał na chwilę mgły i ujrzeliśmy pierwszy
cel naszej wędrówki – Śnieżkę, królową gór olbrzymich. Wstąpiliśmy na krótką
przerwę do świątecznie przystrojonego Domu Śląskiego żeby zameldować się naszym
rodzicom gdzie jesteśmy i co się dzieje, po czym kontynuowaliśmy wędrówkę.
Szlak jubileuszowy był zamknięty, więc musieliśmy iść tradycyjną drogą z
łańcuchami, która była CAŁKOWICIE oblodzona, raczki się zatem kolejny raz
przydały. W trakcie wspinaczki widoczność zmieniała się z minuty na minutę –
zależy jak dmuchał duch gór – raz było widać ścieżkę przed nami, innym razem
nie bardzo. Z góry oczywiście nie było nic widać.
Doszliśmy jednak w końcu na szczyt, hurra! Śnieżka
zdobyta, przyszedł więc czas na selfie. Schroniliśmy się też w restauracji, bo
na Śnieżce nie ma schroniska, i żeby nas nie wyprosili za spożywanie własnego
jedzenia zamówiłem herbatę z sokiem. Wychodząc poszliśmy jeszcze wokół budynków
na szczycie, ale wiatr tak napierdalał
(tak, to słowo oddaje w pełni to, co się tam działo) odłamkami lodu w
twarz, że nie dało się iść z podniesioną głową. Zaczęliśmy schodzić. Po drodze
na dół, tak samo jak na szczyt, mijaliśmy ciekawych ludzi, którzy na Śnieżkę
wchodzili w adidasach, kozaczkach i kaloszach(sic!). Ubrani jak na zimę w
mieście, a nie w górach.
Było około 12:30 kiedy zeszliśmy z powrotem do Domu
Śląskiego i kontynuowaliśmy wędrówkę czerwonym szlakiem do Odrodzenia. Mgła zgęstniała,
przez co widoczność została ograniczona do kilku metrów. Tak więc wędrowaliśmy
mleczną drogą, na mlecznej równinie, wśród mlecznych gór, etc. Łapiecie o co
chodzi, prawda? Anyway, normalnie szlak czerwony prowadzi tuż obok Kotła
Wielkiego i Małego Stawu, jednak w zimie szlak wyznaczają kilkumetrowe tyczki
wbite w ziemię, bez których stracilibyśmy orientację w terenie. Szliśmy więc
wzdłuż tyczek aż doszliśmy do punktu orientacyjnego – Słonecznika. Była godzina
14:30. Wtedy też wiatr przeganiał na moment chmury, przez co było widać świat w
dole. Po krótkim postoju na herbatę ruszyliśmy dalej w kierunku Odrodzenia,
mijając po drodze kilku podróżników. Jeden uparł się, żeby zrobić mi zdjęcie
moim aparatem. Dlatego nie lubię prosić randomowych ludzi, żeby robili mi
zdjęcia. Oni nie potrafią! Zdjęcie albo jest zaciemnione, albo prześwietlone,
albo… po prostu z dupy. Dlatego poprosiłem Wiktora, żeby mi zrobił i wyszło
fajnie.
Do Odrodzenia doszliśmy po 15:00, weszliśmy do
środka i usiedliśmy. Po jakimś czasie postanowiliśmy zapytać o możliwość spania
na glebie, jednak szczęście uśmiechnęło się do nas bardziej niż myśleliśmy.
Wiktor zapytał z ciekawości, czy są jakieś wolne pokoje. Okazało się, że były 2
(DWA!) wolne miejsca! Wzięliśmy bez namysłu. Był to pokój 6-osobowy, jednak nam
to nie przeszkadzało. Naszymi współlokatorami okazała się para nastolatków -
którzy zostali zrobieni w chuja przez schronisko, bo mieli zarezerwowaną
dwójkę, ale niestety musieli być przeniesieni, ponieważ ktoś z pakietu
sylwestrowego miał zająć ich pokój – oraz dwójka starszych osób, które przyszły
do pokoju w środku nocy, świecąc światłem i budząc mnie (a ja nie lubię jak
mnie ktoś budzi). Rano mieli kaca, bo w nocy ostro popili. Po opłaceniu pokoju zamówiliśmy
coś do jedzenia – ja kiełbasę, a Wiktor smażony ser.
Główna sala schroniska była udekorowana świerkowymi
gałązkami, lampkami, choinkami, a w ostatnie dni starego roku zapełniona przez
turystów, przez co była taka fajna atmosfera. Było widać, że schronisko „żyje”,
że ludzie tu przychodzą. Ludzi było mnóstwo – starych, młodych, dzieci. Na
zewnątrz gwizdał wiatr, niosąc ze sobą śnieg, a w środku, w cieple, ludzie
siedzieli, rozmawiali, śmiali się, pili piwo i oglądali skoki narciarskie w
telewizji. Klimat był naprawdę cudowny, czuć było świąteczny okres Yule. Po obiedzie
zanieśliśmy rzeczy do pokoju i poszedłem się umyć, po czym zszedłem z powrotem
na dół na kolacje. Wiktor wkrótce dołączył. Po kolacji zamówiliśmy po piwku i
gadaliśmy. Po wypiciu zabraliśmy się grzecznie do pokoju spać.
Obudziłem się na długo przed budzikiem, było około 6:30. Poszedłem do łazienki, gdzie przez okno zobaczyłem gwiazdy. Niewiele myśląc wróciłem szybko do pokoju, ubrałem się, wziąłem aparat i wyszedłem. Było jeszcze przed wschodem słońca, więc miałem, że zdążę wspiąć się dostatecznie wysoko, żeby mieć dobry widok. Niestety nie zdążyłbym dojść do miejsca, w którym widać wschód słońca i wrócić na czas do schroniska. Poszedłem więc w kierunku Słonecznika i stanąłem, chyba, w punkcie między Odrodzeniem a Słonecznikiem.
Ujrzałem śpiące miasto leżące w dole,
rozświetlone tysiącem lamp, niczym małymi ognikami. Widziałem jak światła gasną,
jedno po drugim, a miasto budzi się ze snu, wraz z nadchodzącym słońcem i nowym
dniem.
W międzyczasie napisałem wiadomość do Wiktora, że niedługo będę (choć
mieliśmy wstać o 7:30 i wyjść po 8:00), ale on dalej spał. Wróciłem chwilę po
8:00, zeszliśmy na śniadanie i około 9:30 ruszyliśmy w dalszą drogę. Dzień
drugi wynagrodził nam brak widoków dnia pierwszego.
Pogoda była cudowna. Błękitne,
bezchmurne niebo, iskrzący się śnieg, i słońce leniwie poruszające się po
nieboskłonie.
Później oczywiście słoneczko zaczęło nieco przygrzewać i zrobiło się
tak gorąco, że śnieg zaczął topnieć, a my, rzecz jasna, spoceni jak szczury.
Podejście pod Petrovą Boudę i Śląskie Kamienie było zdecydowanie najgorsze.
Choć, z drugiej strony, podróżowanie w zimie ma tę przewagę nad podróżowaniem
latem – przynajmniej w przypadku tej konkretnej trasy, czyli czerwonego szlaku
– że wszystkie nierówności i kamienie są przykryte śniegiem i droga jest w
miarę równa.
Zatrzymaliśmy się na trochę przy Śląskich
Kamieniach, na które Wiktor zawsze wchodzi idąc tymi drogami. Tym razem nie
mogło być inaczej. On wchodził, a ja robiłem zdjęcia. Poza tym rozciąga się
stamtąd wspaniały widok – z jednej strony na dawne schronisko Czarcia Ambona, z
drugiej na Jelenią Górę i inne okoliczne miasta, cycki Rudaw Janowickich,
schronisko Odrodzenie, Słonecznik, Śnieżkę, a nawet Chełmiec i Ślężę z Radunią
w oddali.
Nadciągał, słyszeliśmy zawodzenie wichru. Było już jednak za późno. Od
wschodu i południa nadchodził Oddech Karkonosza, który okrył wszystko na swojej
drodze.
Kontynuowaliśmy jednak wędrówkę, mimo chwilowego braku widoczności. Na
rozdrożu pod Wielkim Szyszakiem mieliśmy do wyboru dwie drogi – w prawo,
czerwonym szlakiem, który trawersował szczyt, oraz w lewo, prawdopodobnie (bo nie
pamiętam) czeskim szlakiem, który też trawersował Szyszak. Zdecydowaliśmy, że
pójdziemy prosto, na przełaj. A co! Jak szaleć to szaleć. Choć zapadaliśmy się
trochę w głębokim śniegu to w końcu doszliśmy do szczytu. Stamtąd to dopiero
rozciągał się widok, aż dupsko urywało! Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie
przy pomniku cesarza Wilhelma i… padła bateria. A właściwie to DRUGA bateria.
Nie miałem nawet siły się złościć, po prostu ogarnęła mnie niemoc. A mogłem
wziąć ładowarkę! Ale nie, trzeba się przecież uczyć na błędach. Od tamtego
czasu robiłem zdjęcia telefonem, które jakościowo do pięt nie dorastają zdjęciom
z aparatu. Ale co zrobisz? No nic nie zrobisz.
Z Wielkiego Szyszaka udaliśmy się wzdłuż barierki
nad Śnieżnymi Kotłami, do byłego schroniska Czarcia Ambona (aktualnie
Radiowo-Telewizyjnego Ośrodka Nadawczego), a następnie zeszliśmy na czeski
szlak w kierunku Labskiej Boudy, jednak ostatecznie zawróciliśmy z niego w
kierunku Łabskiego Szczytu – jak zwykle na przełaj :) Na Łabskim widok też był ładny, chociaż dziwnie jest patrzeć w grudniu
na pozbawione śniegu miasta w dole, podczas gdy Ciebie otacza prawdziwie zimowy
krajobraz.
Jest pewna przyjemność w lasach bez ścieżek; w łąkach
skąpanych w słońcu; w polach pod lasem, odpoczywając w cieniu drzew; w górskich
ścieżkach, ponad granicą chmur, na dachu świata. Przestrzeń. Swoboda. Wolność. Życie.
Dalsza droga przebiegła bez przeszkód, do Szrenicy
doszliśmy około 15:00 i na ostatnim celu wyprawy strzeliliśmy sobie selfie. W
schronisku zjedliśmy coś, wypiliśmy herbatę i o zachodzie słońca, czyli przed
16:00, zaczęliśmy schodzić do Szklarskiej Poręby. Gdy minęliśmy schronisko Na
Hali Szrenickiej zapadł już półmrok, więc wyciągnęliśmy latarki. Śniegu już
prawie nie było na drodze, więc nie mieliśmy założonych raczków. Jednak w
pewnym momencie zauważyłem, znowu, małe płaty śniegu, więc powiedziałem „Hej
Wiktor, zakładaj raki”. I w tym momencie sam się pośliznąłem i padłem jak
długi. Na szczęście miałem ogromny plecak z karimatą, co trochę zamortyzowało
upadek. I to była moja kara. W każdym razie kiedy minęliśmy Wodospad
Kamieńczyka było już całkowicie ciemno i, niestety, znowu wypieprzyłem się na
lodzie, sekundę wcześniej tańcząc na nim jak wschodząca gwiazda. Stąd już tak
łatwo nie wstałem.
W Szklarskiej Porębie byliśmy około 17:30 i w
nagrodę za wycieczkę postanowiliśmy pójść na pizzę. Ostatni autobus mieliśmy
mieć po 19 czy po 20, więc mieliśmy dużo czasu. Coś mnie jednak tknęło żeby
zobaczyć połączenia z Wałbrzychem… i OSTATNI pociąg mieliśmy o 18:50. Więc
wzięliśmy pizze na wynos i zapieprzaliśmy pod górę na dworzec. Doszliśmy około
18:30, więc mieliśmy czas na jedzenie. Wiktor pochłonął pizzę momentalnie, ja,
jak to ja, delektowałem się każdym kęsem. Dobra, po prostu wolno jem. I nie
chciałem się upieprzyć sosem czosnkowym. Wybiła i minęła 18:50, a pociągu jak
nie było, tak nie ma. Po chwili na peron przychodzi pani konduktor.
- Wy na Wrocław?
- Tak. – odpowiedzieliśmy.
- Proszę za mną.
Okazało się, że trakcja kolejowa jest uszkodzona (no oczywiście) i
została podstawiona zastępcza komunikacja autobusowa. Kierowca trochę się
zdziwił, że wchodzę z pizzą, ale zawiózł nas do Piechowic. Stamtąd
przesiedliśmy się do pociągu i planując kolejne wycieczki, bezpiecznie
wróciliśmy do Wałbrzycha.