Od czasu mojego wyjazdu w Karkonosze dziwnie się
czuję, kiedy zbierając się do spania patrzę na zegarek, który wskazuje
kilkanaście minut po drugiej w nocy. Jest to dla mnie pewna abstrakcja.
Abstrakcja, że dwa tygodnie temu jadłem już śniadanie o tej godzinie. I
przygotowywałem się do wyjścia. Myślę sobie „teraz idę spać o 2:00, a nie tak
dawno temu wstałem przed 2:00 i pojechałem w góry”. Wspominam tamtą wyprawę z
uśmiechem, mimo, że byłem sam. Choć nie do końca sam, ale o tym później.
Począwszy od grudnia 2013, kiedy razem z Wiktorem
przeszliśmy Karkonosze ze Śnieżki do Szrenicy, chciałem pokonać tę trasę latem,
a żeby wyzwanie było większe – w jeden dzień. Lato sprzyja takim wyzwaniom, bo
dni są długie. Jednak lato zbliżało się ku końcowi, ponadto minął ponad rok, a
ja dalej nie przeszedłem tej trasy. Główną przeszkodą był brak chętnych,
dlatego wciąż odkładałem tę wyprawę na inny dzień, tydzień, miesiąc, rok. Nie
poddawałem się jednak i wciąż proponowałem nowe terminy, ostatnim był 31
sierpnia, symboliczny koniec wakacji. Nie trudno się domyślić, że znowu było
brak chętnych. Pojawiła się jednak nadzieja, kiedy dwie osoby zgłosiły się na…
dzień później, czyli 1 września. Zdecydowałem zatem, że pojedziemy 1 września,
bo pojawiły się dwa bardzo ważne czynniki:
- przynajmniej jedna osoba była chętna
- prognoza pogody była bardzo korzystna
Wy, którzy czytacie, spróbujcie mnie zrozumieć. Nie chciałem
przekładać tego wypadu nawet o jeden dzień, ponieważ od środy miało przyjść (i
przyszło) załamanie pogody, a gdybyśmy przełożyli (znowu) wypad na za tydzień,
to kto wie jakie wtedy pojawiłyby się przeszkody. Może byłoby zimno? I było.
Może byłaby mgła i widoczność do dupy? Była. Może osoby, które mogły w pierwotnym
terminie teraz by nie mogły pójść? To możliwe. Dlatego chciałem wykorzystać to,
że jest pogoda i to, że chociaż jedna osoba chce iść. Niestety, z powodu
pewnych „przeszkód”, te dwie osoby ostatecznie się wycofały. Zwykle pogodziłbym
się z tym faktem i znowu przełożył wycieczkę na inny dzień, może nawet rok. Ale
nie tym razem.
Czytaliście mój wpis o „Miejscu początku”? Jeżeli
czegoś pragniemy, chcemy coś osiągnąć, coś zmienić, musimy działać TERAZ. Im
dłużej się coś odwleka, tym gorzej. A ja za długo odwlekałem przejście
Karkonoszy. Dlatego zdecydowałem, że pójdę sam. I nie żałuję. Żałuję tylko, że
nie było nikogo, kto chciałby mi towarzyszyć i widzieć to, co ja.
Wyprawa #2: Ze Śnieżki do Szrenicy w lecie
1 września, dzień znienawidzony przez większość,
jak nie wszystkich, uczniów szkół. Tego dnia wstałem przed 2:00, spakowałem
ostatnie rzeczy, zrobiłem sobie śniadanie oraz racje żywnościowe na drogę.
Przed 3:00 byłem już koło OSIRu. Noc była ciepła, co zapowiadało upalny dzień.
Prawdopodobnie ostatni taki upalny dzień tego lata. Autobus miał być o 3:05,
jednak spóźnił się około 10 minut. Jechał z Warszawy bezpośrednio do Karpacza
Białego Jaru. Próbowałem się zdrzemnąć w środku, ale się nie udało. Do Karpacza
dojechałem około 4:30, natomiast na czarnym szlaku na Kopę byłem już około
5:00. Noc była tak jasna, dzięki księżycowi, że nie potrzebowałem nawet
latarki. Po godzinie dotarłem do rozstajów. Robiło się coraz jaśniej, niedługo
będzie świtać, pomyślałem. Ruszyłem dalej, gdzie po niedługim czasie ujrzałem
słońce, nieśmiało wyłaniające się na horyzoncie. Nie sądziłem, że zdążę na
wschód, a tu niespodzianka! I spędziłem w tamtym miejscu prawie pół godziny. Po
zrobieniu wystarczającej ilości zdjęć ruszyłem dalej.
Pod Dom Śląsku dotarłem około 7:00. Chciałem wejść
do środka coś zjeść, ale drzwi były zamknięte. WTF? Ruszyłem zatem dalej na
szczyt Śnieżki. Po drodze spotkałem Kasię spod Bydgoszczy, która przyjechała w
Karkonosze z mężem i znajomymi, którzy zatrzymali się w Samotni. Nie była
jednak nigdy na Śnieżce, więc postanowiła zdobyć ją przed wyjazdem. Weszliśmy
zatem na Śnieżkę razem. Zrobiliśmy zdjęcia i zeszliśmy, choć Kasię gonił czas,
więc zeszła przede mną. Dogoniłem ją przy Domu Śląskim i kontynuowaliśmy marsz
czerwonym szlakiem razem. Rozdzieliliśmy się przy Spalonej Strażnicy. Kasia
poszła niebieskim szlakiem przez Strzechę do Samotni, a ja kontynuowałem
czerwonym szlakiem w kierunku Słonecznika, do którego dotarłem po 9:00, mijając
wcześniej Kocioł Małego i Wielkiego Stawu. Pod Słonecznikiem zjadłem coś i
posmarowałem się kremem przeciwsłonecznym. Chociaż mogłem posmarować też głowę,
którą sobie spaliłem… Wtedy słońce już pokazywało swoją siłę. Było gorąco, na
szczęście wiał wiatr, choć momentami nawet on był gorący.
Wznowiłem marsz przed 10:00 i od tej pory mijałem
na szlaku wielu ludzi, głównie Czechów i Niemców, ale zdarzali się również
Polacy. Około 10:30 dotarłem do Przełęczy Karkonoskiej i schroniska Odrodzenie,
które wspominam bardzo miło z zimowej wyprawy. Bałem się, że zapas wody skończy
mi się zanim dotrę do Szklarskiej Poręby lub nawet Szrenicy, więc zaopatrzyłem
się w cztery półlitrowe butelki wody. Dużych nie mieli. Przelałem zawartość do
bukłaka i ruszyłem dalej. Na szlaku jeszcze więcej Czechów. I ahoj i ahoj. Jak
to powiedział Frodo „mówią ahoj, bo tęsknią za morzem” :) Przede mną było jedno
z kilku ciężkich podejść na tej trasie, trasa asfaltowa z przełęczy aż do
Petrovej Boudy. Na niebie w tym czasie pojawiło się więcej białych obłoczków.
Około 11:40 dotarłem do Śląskich Kamieni, gdzie w ich cieniu zrobiłem sobie
kolejną przerwę. To samo zrobiła wcześniej grupa Niemców, z którymi próbowałem
się dogadać moim kulawym niemieckim. Byli bardzo mili i poczęstowali mnie
likierem. Dobry był. Po napojeniu i posileniu się zrobiłem kilka zdjęć i
ruszyłem dalej w kierunku Czeskich Kamieni, na które wlazłem i sobie
siedziałem. Było już stamtąd widać kolejne cele mojej wyprawy – Wielki Szyszak
i Śnieżne Kotły. O 12:50 ruszyłem dalej. Pomimo panującego upału, ten wietrzyk
wiejący od czasu do czasu, przynoszący chłód, oraz mój niemal niekończący się
zapas wody, sprawiły, że dzień był naprawdę cudowny.
Kroczyć w
świetle słońca, pod błękitnym niebem, górskimi ścieżkami ponad miastami na
skraju lata... Bez warkotu pojazdów, smrodu spalin, gwaru ludzkich głosów.
Jedynie śpiew ptaków, szum liści na drzewach i traw targanych wiatrem. I obłoki
pędzące po niebie, niczym galopujący jeźdźcy snów.
O 13:20 dotarłem do Czarciej Przełęczy, gdzie
zatrzymałem się na chwilę w chatce. Po kilku minutach ruszyłem dalej czerwonym
szlakiem, po kilku minutach docierając do rozdroża na Przełęczy pod Śmielcem,
gdzie dostępna była tylko droga w prawo. Ostatnim razem z Wiktorem nie
wybraliśmy ani drogi w prawo, ani w lewo, tylko poszliśmy na przełaj na Wielki
Szyszak. Tym razem jednak postanowiłem aż tak nie łamać zasad.
Brnąc pod
górę po kamiennych płytach, niczym ogromnych schodach, trawersujących Wielki
Szyszak ujrzałem tańczące na wietrze źdźbła trawy, które w powietrznym wirze
poruszały się to tu, to tam. A może to wcale nie był wir powietrzny, tylko
płanetnik? Albo górskie wiły, tańczące wśród wysokich traw, niewidoczne dla
ludzkich oczu?
Do Śnieżnych Kotłów
doszedłem około 14:00, choć do samego byłego schroniska, a teraz
radiowo-telewizyjnej stacji przekaźnikowej dotarłem po 20 minutach, a po
kolejnych 20 minutach dotarłem do Łabskiego Szczytu – grupy skalnej, na którą
też wszedłem. Tam spędziłem prawie godzinę. Położyłem się na ogrzanych słońcem
kamieniach i leżałem, patrząc na niebo, chmury, czasami odwracając się w stronę
szlaku i patrząc na idących ludzi. Wiatr muskał mi twarz, było tak spokojnie,
nigdzie się nie spieszyłem. Prawie zasnąłem.
Nadszedł jednak czas na opuszczenie tej ostoi
spokoju i kontynuowanie wędrówki. Przed 16:00 dotarłem do formacji skalnej
zwanej Trzy Świnki, a niedługo później do ostatniego celu wyprawy – Szrenicy.
Posiliłem się i trochę odpocząłem, bo stopy bolały mnie niemiłosiernie, po czym
ruszyłem dalej. Choć gdybym został na noc, czekałoby mnie prawdziwe widowisko
natury, pokaz sił przyrody – burza! Poniżej zamieszczam zdjęcie (ostatnie) autorstwa Wiktora
Barona, który uchwycił nadciągającą nawałnicę z Czech. Zapraszam również do
polubienia fanpage’a Photography by Wiktor Baron na facebooku.
Do Hali Szrenickiej dotarłem przed 17:00, a do
Szklarskiej Poręby około 18:00. Byłem już wyczerpany, a czekała mnie jeszcze
wędrówka pod górę na dworzec kolejowy. Idąc tam miałem wrażenie, że wspinam się
tylko po to, żeby usiąść na dworcu i umrzeć. Bolały mnie stopy, miałem spaloną
głowę, poza tym byłem ogólnie wyczerpany. Dotarłem jednak na dworzec, zjadłem
coś ciepłego, wypiłem wodę i po 19:00 wsiadłem w pociąg do Wałbrzycha. Do domu
dotarłem przed 22:00.
Taka wyprawa, w taki dzień, jest skrajnie wyczerpująca. Jest to jednak
pozytywne wyczerpanie, dzięki któremu człowiek czuje, że żyje.