Styczeń 2015
Oboje chcieliśmy jechać w góry, Wiktor i ja, ale
nie mogliśmy się dogadać co do terminu. W końcu, 21 stycznia napisałem do niego
z propozycją wejścia na Śnieżkę z Kowar przez Okraj lub Skalny Stół. Drogą
eliminacji wybraliśmy żółty szlak z Kowar przez Skalny Stół. Miałem ogromną
nadzieję, że szczyt Śnieżki, albo nawet szlak czerwony z Czarnej Kopy będzie
ponad chmurami. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, jak bardzo moje nadzieje były
płonne…
Wyprawa #4: Z Kowar na Śnieżkę w zimie
Wyprawa zaczęła się bardzo zabawnie, bo prawie
spóźniłem się na autobus, który miał nas zawieźć do Kowar o 5:45. O 5:40
dostałem od Wiktora wiadomość na fejsie.
Następnie, o 5:44 i 5:45 dwa smsy :)
Zdążyłem jednak dobiec na przystanek chwilę po 5:45, a autobus
przyjechał z kilkominutowym opóźnieniem. Pogoda w mieście – jak zwykle – do dupy. Zima
bez śniegu, chmury, temperatura balansująca między dodatnią, a ujemną. Miałem
nadzieję – a jak już wspominałem, nadzieje miałem bardzo wygórowane – że w Kowarach
czy na szlaku się rozpogodzi. Podróż autobusem przebiegła bez przeszkód, każdy
z nas próbował zdrzemnąć się choć na chwilę, żeby zrekompensować sobie średnio
przespaną noc.
Do Kowar dojechaliśmy około 6:50-7:00. Być może
udaliśmy się do pobliskiego Netto na małe zakupy, jakaś czekolada i banany
(napisałem „być może”, bo dokładnie nie pamiętam czy faktycznie robiliśmy
jakieś zakupy). Było około świtu, kiedy ruszyliśmy przez miasto, mroczne i
ponure. Ciemne chmury wisiały nad Kowarami i żadne promienie słońca się nie
przebiły. Idąc żółtym szlakiem przecinaliśmy kolejne uliczki, mokre od deszczu.
Pamiętam mijane blokowiska w tamten szary poranek i niewielu ludzi na ulicach.
Cóż, w dzień taki jak tamten, sam najchętniej zostałbym w domu. Idąc tym szarym
i ponurym miastem jedyne co słyszeliśmy to wrony, wymieniające się tylko sobie
znanymi informacjami za pomocą krakania. Około 8:00 miasto zostawiliśmy już w
tyle, jednak wciąż podróżowaliśmy asfaltową drogą, która na domiar złego była
oblodzona. W pewnym momencie minął nas fiat 126p, który dziarsko jechał po tej
oblodzonej drodze. Jakiś czas później zostawiliśmy w tyle również drogę
asfaltową i szliśmy już drogą leśną. Las wokół pokryty był niewielką warstwą
śniegu i lodu i w tej jego części panował mróz. Widać, że zima nie chciała
wypuścić jeszcze tego skrawka terenu ze swego objęcia. Na szlaku byliśmy sami,
nie licząc zwierzyny, głównie ptaków, które później również zniknęły z
otaczającego nas krajobrazu. Szliśmy leśnymi ścieżkami, mijając liczne strumienie,
których część – czasami po drewnianych mostach, a czasami po kamieniach –
musieliśmy przekroczyć. Wyobraźnia Wiktora wyraźnie zaczęła bardziej dawać o
sobie znać w tych momentach naszej podróży, tzn. podczas przekraczania rzek... choć lepiej przemilczeć
co jego chory umysł wtedy tworzył. Cytat z Siewcy Wiatru częściowo oddaje to, o czym rozmawialiśmy na szlaku :)
Świry! Nic tylko świry! Jagnię, Serafiel! I wszyscy wieszczą! Daj spokój, Daimonie! To szaleńcy. Uwielbiają wieszczyć. Same klęski, oczywiście. Widzą krew, zgliszcza, dym, sine trupy, gołe dupy i puste pudełka! Mam dość. Jeszcze jeden wieszczący szaleniec i podam się do dymisji.
Świry! Nic tylko świry! Jagnię, Serafiel! I wszyscy wieszczą! Daj spokój, Daimonie! To szaleńcy. Uwielbiają wieszczyć. Same klęski, oczywiście. Widzą krew, zgliszcza, dym, sine trupy, gołe dupy i puste pudełka! Mam dość. Jeszcze jeden wieszczący szaleniec i podam się do dymisji.
Około godziny 9:30 dotarliśmy do miejsca naszego
pierwszego postoju – pozostałości osady Budniki. U stóp gór istniała tam bowiem
kiedyś osada zwana Budniki. Mieszkańcy tej osady nie widzieli słońca przez 113
dni w roku, tyle bowiem czasu kryło się za masywem górskim. Teraz po osadzie
zostały jedynie, gdzieniegdzie, fundamenty domów i drewniane tabliczki w
miejscach, gdzie domy niegdyś stały. Po odpoczynku i posileniu się ruszyliśmy
dalej, ale chwilę później zgubiliśmy drogę, bo, za przeproszeniem, szlak był
tak chujowo oznaczony, że nie wiedzieliśmy w którym dokładnie miejscu mamy
skręcić. Ostatecznie przeszliśmy przez rzekę byle gdzie i przedzieraliśmy się
przez las, by w końcu znowu trafić na żółty szlak. W tej części panowała
zdecydowanie odwilż, by niedługo potem znowu wrócił mróz. Około 10:50 trochę
się rozpogodziło, na pamiątkę czego zrobiłem zdjęcie. Nie wiedzieliśmy wówczas,
że TEN konkretny moment to będą najlepsze warunki pogodowe tamtego dnia. Potem
pojawiła się mgła, która nas otuliła i widzieliśmy tylko ją.
W tych okolicach zaczęła się również stromizna, a
niewiele dalej kraina udręki – mgliste lodowe pustkowie. Poruszaliśmy się,
jakbyśmy chcieli, a nie mogli. Ścieżka prowadziła nieprzerwanie pod górę. Gdyby
w pewnym momencie Wiktor nie pożyczył mi kijów, położyłbym się spokojnie na
ziemi i czekał, aż przysypie mnie śnieg. Około 11:00 dotarliśmy do granicy
lasu, który przypominał nawiedzony las na północ od Muru w Westeros. Wszędzie
śnieg, oblodzone drzewa, zaspy i nieustępująca mgła. I cisza. Niczym nie
zmącona cisza. Podróżując pod górę tym lasem nie słyszeliśmy żadnych zwierząt,
a jedynymi dźwiękami, które słyszeliśmy były nasze oddechy, przekleństwa i
wiatr. Okazjonalnie słyszeliśmy i widzieliśmy śnieg osypujący się z konarów na
ziemię. Tak jak pisałem – lodowe pustkowie.
Ta wędrówka była tak, kurwa, monotonna, że słów
brakuje. Ciągle pod górę, ciągle we mgle, ciągle patrzyliśmy na to samo –
czarno-biały świat. Śnieg, drzewa, mgła; śnieg, drzewa, mgła. Tragedia. Przed
12:00 doszliśmy do Skalnego Stołu, na otwartym terenie, skąd rozciąga się
przepiękny widok, między innymi na Śnieżkę… ale nie tym razem. Tam po prostu
mogliśmy podziwiać jeszcze więcej mgły. Chwilę później ruszyliśmy dalej, znów
zagłębiając się w mroczny, lodowy las. Ścieżka początkowo biegła w dół, by od
Sowiej Przełęczy znów piąć się w górę. Około 12:30 doszliśmy do czeskiej
restauracji Jelenka, gdzie usiedliśmy na schodach i napiliśmy się herbaty. Po
20 minutach opuściliśmy obiekt i kontynuowaliśmy wędrówkę w górę ku Czarnej
Kopie… na której się nie zatrzymaliśmy. Ba, my ją po prostu minęliśmy i nie mieliśmy
najmniejszej ochoty zawracać sobie uwagi tym miejscem.
Tam już pojawiła się kosodrzewina, którą Wiktor tak
bardzo lubi. Niestety, w związku z odkrytym terenem, na którym rosła jedynie
kosodrzewina, zaczął dąć wiatr. No mocno wiało. Może nie tak mocno jak na
Śnieżce w lany poniedziałek, czyli prawie 100 km/h, ale tamten wiatr też był
uciążliwy. Wszystko razem, tzn. mgła, wiatr i mróz, dały cudowny efekt
zamarzania wszystkiego, co mieliśmy na sobie. I tak całą drogę do Śnieżki,
której nadal nie mogliśmy zlokalizować, co było bardzo irytujące i
demotywujące. Wtedy już nie było wysokich drzew, czarnych na tle białego
śniegu, o nie. Wtedy była tylko pokryta śniegiem kosodrzewina, śnieg i mgła.
Ciąg dalszy udręki. W końcu jednak i kosodrzewina zniknęła z krajobrazu i
został tylko śnieg i mgła. Zajebiście. Nogi, a głównie stopy, odmawiały nam już
posłuszeństwa, a na domiar złego czuliśmy taki głód, że żołądki nam zasysało.
Żeby uświadomić Wam jak to dokładnie wyglądało, żebyście mogli to
sobie dobrze wyobrazić – od kilku godzin jedyne, co oglądamy to śnieg i mgła,
okazjonalnie drzewa wysokie i karłowate, a dodatkowo nie mamy pojęcia gdzie
dokładnie jesteśmy i jak daleko do szczytu Śnieżki. Dochodzi do tego również
zmęczenie i głód. Udręka. Fizyczna i psychiczna.
Jednak w końcu, W KOŃCU, o 14:15 doszliśmy do
zamkniętego szlaku jubileuszowego na Śnieżkę i wiedzieliśmy, że jesteśmy już
tak blisko! Teraz wystarczyło jedynie dojść na Śnieżkę. Niby blisko, ale
daleko. I pod górę. W tej mgle mieliśmy również problemy ze zlokalizowaniem
Śnieżki, będąc kilka metrów od niej, jednak w końcu wypatrzyliśmy mury i
wiedzieliśmy, że dotarliśmy. Udaliśmy się zatem do czeskiej restauracji (a co,
można zaszaleć) i usiedliśmy. Aaaach, cudowne uczucie. Chcieliśmy zamówić sobie
po trumnie, żeby się położyć i umrzeć, ale ostatecznie zamówiłem herbatę z
cytryną żeby nas nie wyrzucili za spożywanie własnego jedzenia, po czym
posililiśmy się. Po 15:00 opuściliśmy restaurację i udaliśmy się w drogę
powrotną, ale nie do Kowar… Zeszliśmy ze Śnieżki normalnie drogą zimową do Domu
Śląskiego, a stamtąd przez Kopę do Karpacza czarnym szlakiem. Byliśmy około
16:00 między Domem Śląskim i Kopą, a autobus powrotny mieliśmy o 17:43 z
Karpacza, więc musieliśmy narzucić sobie lepsze tempo. Jakimś cudem doszliśmy
do zamglonego Karpacza i Białego Jaru o 17:40, więc po chwili wsiedliśmy do
busa do Kowar. W Kowarach zabunkrowaliśmy się w Netto, coś tam pewnie jedząc i
pijąc, i czekaliśmy na autobus powrotny do Wałbrzycha. Po powrocie jakoś
doczłapałem do domu, wykąpałem się i położyłem.
Jeszcze nigdy się tak, kurwa, nie zmęczyłem, fizycznie i psychicznie.
Po powrocie byłem tak zmęczony i obolały, że drugiego dnia wstałem o 14:00.
Szlak z Kowar na Śnieżkę to jakaś tragedia. I DO NOT APPROVE.
Łał no to niezła wyprawa wam się trafiła chłopaki! Ja nigdy nie lubię się gdzieś wyprawiać w zimę, nie mam dobrego zaopatrzenia w kwestii ubioru na takie wyprawy, nie dałabym rady. Mam nadzieję, że wiosna w końcu przybędzie i będę mogła chociaż po Wałbrzyskich górach pochodzić, bo skoro już tu mieszkam to warto skorzystać.
OdpowiedzUsuńSuper post,podoba mi się Twój blog i czekam na więcej. :)
Pozdrawiam.
Dziękuję, na pewno będzie więcej :) Choć jest to uzależnione od czasu i od weny twórczej.
UsuńZima jest cudowna, ale fakt, jeśli wybierze się bardziej wymagające pasmo, np. Karkonosze, to niestety trzeba mieć już raczki lub kije. Czasami zdarza się, że bez tego sprzętu wyprawa to samobójstwo, bo szlak jest tak oblodzony, że się przejść nie da. Jednak w przypadku niższych górek, np. Spicaka czy Wołowca, wystarczą tylko chęci i ciepłe rzeczy. Więc jak masz czas... wyjdź i wędruj ;)