czwartek, 8 grudnia 2016

Mój kawałek świata - zamki, lasy i góry - podróż z Martinem S.





Kiedy pod jednym z filmów na kanale Martina Stankiewicza (a konkretniej pod filmem 13 powodów przez które NIE WARTO WYJEŻDŻAĆ Z DZIEWCZYNĄ) pojawiła się informacja, że ktokolwiek kupi puszkę Coli z jego wizerunkiem, zrobi z nią zdjęcie, wrzuci na instagram i oznaczy @martinstankievitz oraz @cocacolapolska, to Martin odwdzięczy się lajkiem, komentarzem i ogólnie będzie respect na dzielni. Pomyślałem sobie „czemu nie?”, jednak to było za proste. Każdy może kupić puszkę Coli i zrobić sobie z nią zdjęcie.
„Let’s do something fun” pomyślałem, słysząc w głowie głos Enchantress z Suicide Squad.

Kupiłem zatem małą puszkę Coli z wizerunkiem Martina – co nie było takie proste, bo w moim mieście prawie nigdzie tej konkretnej wersji nie było – i zacząłem zabawę. Założyłem bowiem – może błędnie, może poprawnie – że Martin nie był na Dolnym Śląsku, a już na pewno nie w Wałbrzychu i jego okolicy. Dlatego też postanowiłem wziąć „Martina” na kilka wycieczek krajoznawczych.

Prawie wszędzie tam, gdzie się udawałem, brałem ze sobą puszkę Coli z wizerunkiem Martina.
Byłem w Zamku Książ, znanym jako perła dolnego śląska, który jest 3-cim (lub 2-gim) co do wielkości zamkiem w Polsce, posiadającym bogatą historię. Zbudowany przez Piasta Bolka I pod koniec XIII wieku, w XIV wieku przeszedł pod panowanie czeskich Luxemburgów, a w XV wieku był raubritterskim siedliszczem. Zamek w końcu odebrano rabusiom, których ścięto lub powieszono, zależy kogo zapytać. Od roku 1509 przez ponad 400 lat należał do jednej z najbardziej zamożnych i wpływowych rodzin ówczesnych Niemiec i Europy – rodu Hochbergów. W czasie wojny przejęty przez Trzecią Rzeszę i przebudowywany na jedną z kwater Hitlera.


Z Książa udałem się na punkt widokowy na zamek, zwany Skałą Olbrzyma. Legenda głosi, że niegdyś na skale przesiadywał olbrzym i rzucał kamieniami do wąwozu rzeki Pełcznicy poniżej (hobby jak hobby, nie mnie oceniać).


Stamtąd poszedłem leśnymi traktami na ruiny trzech zamków: Starego Książa, Cisów i Nowego Dworu (miesiąc później, ale co tam).

Stary Książ jaki znamy obecnie to sztuczny twór z końca XVIII wieku, jednak na jego miejscu stał we wczesnym średniowieczu gród, a później zamek murowany, zniszczony prawdopodobnie podczas wojen husyckich.



Cisy to również ukryta w leśnej gęstwinie ruina, zniszczona w czasie wojen husyckich lub w późniejszych wiekach. W pobliżu zamku miał znajdować się staw, w którym dawno temu mieszkańcy widzieli wiły, rusałki. W jednej nawet zakochał się, z wzajemnością, dziedzic zamku Cisy. Lecz miłość nie trwała długo. Rusałka zwana Liszką zniknęła, a dziedzic umarł bezpotomnie.



Nowy Dwór to spalona od uderzenia pioruna kolejna ruina na wysokim wzgórzu. Podobno raubritterzy zakopali gdzieś pod górą swoje skarby, ale odnaleźć je może tylko ktoś, kto jest ich potomkiem.


Z tajemniczych ruin udałem się na prawie-szczyt Wołowca, z którego rozpościera się wspaniały widok na miasto. Doskonałe miejsce do oglądania zachodów słońca.



Moim kolejnym celem był Totenburg – Mauzoleum. Pierwotnie powstało – tak przynajmniej mówią źródła – dla upamiętnienia ofiar I Wojny Światowej i górników, którzy zginęli w wałbrzyskich kopalniach. Potem zostało przejęte przez Trzecią Rzeszę i zaadaptowane na świątynię SS. Obecnie w ruinie, zapomniane i powoli pochłaniane przez roślinność. Prawdopodobnie jest to jedyny taki obiekt w Europie.




Last but not least, wziąłem Martina na wycieczkę w Karkonosze. Konkretniej na jednodniową wyprawę z Karpacza – czerwonym szlakiem przez Śnieżkę, przełęcz Karkonoską, Śląskie Kamienie, Śnieżne Kotły i Szrenicę – do Szklarskiej Poręby, co dało w sumie około 40 km.










Oczywiście to nie wszystko, co w Wałbrzychu i jego okolicy można zobaczyć i zwiedzić. Dolny Śląsk ma naprawdę wiele do zaoferowania, a wiele rzeczy jeszcze nie odkryto (GDZIE ZŁOTY POCIĄG i gdzie 7-metrowy naszyjnik z pereł księżnej Daisy von Hochberg?)

Z ciekawszych rzeczy to rynek w Boguszowie Gorcach – najwyżej położony rynek w Polsce; ruiny zamku Rogowiec – najwyżej położony zamek w Polsce; ruiny zamku Radosno; ruiny zamku Lubno; ruiny zamku Konradów; przepiękny zamek Grodno; 3 kompleksy tuneli w ramach projektu „Riese” z okresu II Wojny Światowej – Włodarz, Osówka i Sztolnie Walimskie; zalany kamieniołom w Głuszycy; najdłuższy tunel kolejowy w Polsce; i oczywiście przepiękne lasy i górskie szczyty – Ruprechticky Spicak, Wielka Sowa, Chełmiec, Dzikowiec, Jeleniec, Ślęża i tak dalej.

Powód, dla którego zabrałem „Martina” w te wszystkie miejsca i piszę ten tekst jest prosty. Jak pisałem wcześniej, Martin prawdopodobnie nigdy tu nie był. Dlatego chciałem w ten sposób pokazać mu ten kawałek Polski i, być może, zachęcić go do przyjazdu tutaj.
Te miejsca mają bogatą historię, wiele tajemnic i jeszcze więcej legend z nimi związanych. Zapraszam na Dolny Śląsk i do Wałbrzycha :)


czwartek, 13 października 2016

Wyprawa #6: Wędrowiec nad Morzem Chmur




Na Śnieżce bywam dość często, choć nie tak często jak na Wołowcu czy Spicaku. Pierwsze wejście na królową gór olbrzymich miało miejsce podczas wycieczki do Karpacza w drugiej klasie liceum, 9 października 2007 roku. Do kolejnego wejścia musiało minąć 6 lat! Drugi raz bowiem byłem na Śnieżce z Wiktorem 29 grudnia 2013 roku i było to przejście Karkonoszy od Śnieżki do Szrenicy w dwa dni. Od tamtej pory mniej lub bardziej regularnie przyjeżdżałem do Karpacza – lub, o z grozo, do Kowar – i wchodziłem na Śnieżkę, sam lub z kimś. Również prawie codziennie albo chociaż kilka razy w tygodniu wchodzę na stronę internetową z obrazami z kamer na Śnieżce, żeby zobaczyć jakie warunki aktualnie na szczycie panują. I kilka razy ujrzałem coś, co mnie oszołomiło. Inwersję. Morze chmur. Pamiętam, że w listopadzie 2014 roku była na Śnieżce inwersja, która utrzymywała się kilka dni i…. Nie pojechałem. Nikt nie chciał jechać, a mi samemu też ostatecznie się nie chciało. BŁĄD. To był błąd, który postanowiłem naprawić przy najbliższej okazji. Taka okazja nadarzyła się 13 października 2015 roku. Dokładnie rok temu.


Zacznijmy jednak od początku. Poniedziałek 12 października był dniem jak każdy inny. Przyjechały do mnie dwie dziewczyny, którym udzielałem korepetycji z angielskiego. Wieczorem, siedząc przy komputerze, wszedłem na stronę kamer humlnet i … sam nie pamiętam co dokładnie wtedy ujrzałem, w każdym razie powiedziałem sobie, że jak warunki na Śnieżce będą fajne następnego dnia rano, to pakuję się i jadę. 13 października obudziłem się przed 10, wstałem, wypiłem miód, a w trakcie śniadania wszedłem na stronę humlnet. I PRAWIE OPLUŁEM SIĘ ŚNIADANIEM. INWERSJA. BYŁA INWERSJA! Zjadłem pospiesznie śniadanie, zrobiłem szejka na drogę, spakowałem się i wyszedłem, po drodze na przystanek autobusowy zaopatrując się w bułki i kabanosy. Autobus do Karpacza miałem o 12:40, a na miejscu byłem około 14:00.




Od kilku dni i przez całą drogą od Wałbrzycha do Karpacza niebo było cały czas zachmurzone.


Będąc już w Karpaczu i nie chcąc tracić czasu na maszerowanie czarnym szlakiem do góry, kupiłem bilet na wyciąg za 20 zł (DWADZIEŚCIE ZŁOTYCH) w jedna stronę. Warto było. Wjeżdżałem zatem na Kopę wyciągiem. Im wyżej jechałem, tym mgła gęstniała, a na powierzchni ziemi i sosnach było coraz więcej szronu. W końcu trafiłem, na szczęście tylko przejazdem, do krainy mgieł. Czułem się jakby to nie był wyciąg na kopę tylko do Innego Świata. Podziemnego Świata (po angielsku brzmi lepiej, spójrzcie – Underworld!). Kiedy jednak zbliżałem się do końca wyciągu, do samej Kopy, słońce zaczęło przebijać się przez tę mgłę. W końcu wydostaliśmy się z krainy mgieł, wprost nad morze chmur.







Nie udałem się jednak bezpośrednio na szczyt królowej gór, ale przeszedłem się kawałek czarnym szlakiem, żeby wejść jeszcze na chwilę do krainy mgieł.





Około 15:30 byłem już na czerwonym szlaku prowadzącym do Domu Śląskiego i na Śnieżkę. Idąc wciąż tym samym szlakiem coś po lewej stronie drogi zwróciło moją uwagę. Był to mały, rudy, skradający się lisek. Podszedłem do niego, wymieniliśmy się uprzejmościami, zrobiłem mu zdjęcie, po czym każdy z nas udał się w swoją stronę.






Na szczycie Śnieżki byłem dopiero około 16:30, bo w międzyczasie robiłem mnóstwo zdjęć.
Spędziłem tam następne 3-3,5 godziny. Żadne zdjęcia ani żaden opis nie odda tego, co się wtedy czuło.


Wyobraźcie sobie szczyt góry. Jesteście na nim. Nieważne, że nie jest to góra niedotknięta ręką człowieka i znajduje się na niej obserwatorium i wyciąg. To jest nieważne, to wszystko schodzi na dalszy plan. Ważna jest góra. I wy. Na szczycie panuje cisza. Wiatru praktycznie nie ma. Ciszę czasami przerywa tylko śpiew ptaków, które przeleciały przez krainę mgieł w poszukiwaniu słońca. 


Ze szczytu widzicie Dom Śląski, za nim polskie i czeskie trakty, górną stację wyciągu na Kopie, Słonecznik, a na horyzoncie z morza wyłania się Stacja Przekaźnikowa na Śnieżnych Kotłach. Widzicie też Lucni Boudę i okoliczne stawy, a z innej strony drogę prowadzącą do Skalnego Stołu. Nie widzicie świata poniżej, ale wiecie, że miasta w dole zatopione są w chmurach.








Po zachodzie słońca wieje inny wiatr. Wiatr z południa.
Oddech Karkonosza zatapia na chwilę Dom Śląski w morzu chmur.








 Czas wracać.


Przed 20 zeszedłem ze Śnieżki i udałem się do Domu Śląskiego. Tam wynająłem pokój i zamówiłem…. zapiekankę. Okazało się, że pokój 10 albo 12 osobowy dzielę z dwójką Niemców, do których się przysiadłem, bo akurat pili piwo. Chuja się dogadałem, bo ani oni po angielsku, ani ja po niemiecku. Anyway, poszedłem po kolacji do pokoju, ogarnąłem rzeczy, poszedłem się wykąpać, a po kąpieli jeszcze zjadłem kilka kabanosów i bułek, ładując w tym czasie telefon. Chcąc później wejść do pokoju nie mogłem otworzyć drzwi, bo Ci Niemcy zostawili otwarte okno i nie dość, że pokoju było zimno, to jeszcze był taki przeciąg, że nie szło do pokoju wejść. Okno zamknąłem, położyłem się i starałem zasnąć, jednak odgłosy z zewnątrz to uniemożliwiały. Wiatr, który zerwał się po zachodzie słońca ewidentnie przybrał na sile i nieustannie „uderzał” w mury Domu Śląskiego. Brzmiało to tak, jakby siły natury prowadziły na zewnątrz walkę, oblężenie wręcz, by dostać się do środka lub zniszczyć Dom. W końcu sen przyszedł, choć był niespokojny.

Obudził mnie budzik, który nastawiłem na 6, ponieważ chciałem wstać na wschód słońca. Ubrawszy jedynie bluzę i spodnie dresowe zszedłem na dół, by wyjrzeć na zewnątrz i przekonać się jakie panują warunki. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem prawie samą śmierć. Było jeszcze ciemno, była mgła, wiał wiatr, lał deszcz, który w dodatku zamarzał. Zamknąłem drzwi, wróciłem do pokoju i położyłem się do łóżka. Spałem jeszcze 2 godziny. Późnym rankiem, po spakowaniu się zszedłem na dół na śniadanie i od razu po śniadaniu wyruszyłem. Z powodu pogorszenia się warunków pogodowych, wybrałem zejście czerwonym szlakiem, tuż obok Domu Śląskiego, zamiast czarnym. Z perspektywy czasu sam nie wiem, czy wybrałem dobrze… Schodziło się OKROPNIE. Była mgła, wiał wiatr i padał deszcz, który lekko zamarzał na powierzchni gruntu. Kurwa. Takie słowa padały z moich ust średnio kilka razy na minutę na początku schodzenia, potem już uspokoiłem się i skupiałem na tym, żeby się nie wypierdolić. Szlak czerwony z Domu prowadzi w dół po kamieniach. Te właśnie kamienie były delikatnie oblodzone. Musiałem więc iść bokiem albo między kamieniami, żeby nie upaść, przez co schodziłem dwa albo trzy razy dłużej niż powinienem. Do Karpacza doszedłem około 11:20 i ledwo zdążyłem na autobus do Jeleniej Góry.

W Jeleniej Górze spędziłem ponad godzinę na dworcu, bo jadąc tam był taki korek, że uciekł mi pociąg… W każdym razie powiesiłem kurtkę, czapkę i rękawiczki na kaloryferze i zacząłem czytać książkę. Do Wałbrzycha do jechałem około 15:00, odwiedziłem w kiosku Aleksandrę i Bartka, odebrałem Serca z Kamienia i poszedłem do domu. Przez całą drogą od Karpacza do Wałbrzycha lał deszcz. Tym bardziej cieszę się, że mogłem być dzień wcześniej nad morzem chmur. Polecam każdemu.