środa, 16 września 2015

Wyprawa #2: Ze Śnieżki do Szrenicy w lecie





Od czasu mojego wyjazdu w Karkonosze dziwnie się czuję, kiedy zbierając się do spania patrzę na zegarek, który wskazuje kilkanaście minut po drugiej w nocy. Jest to dla mnie pewna abstrakcja. Abstrakcja, że dwa tygodnie temu jadłem już śniadanie o tej godzinie. I przygotowywałem się do wyjścia. Myślę sobie „teraz idę spać o 2:00, a nie tak dawno temu wstałem przed 2:00 i pojechałem w góry”. Wspominam tamtą wyprawę z uśmiechem, mimo, że byłem sam. Choć nie do końca sam, ale o tym później.

Począwszy od grudnia 2013, kiedy razem z Wiktorem przeszliśmy Karkonosze ze Śnieżki do Szrenicy, chciałem pokonać tę trasę latem, a żeby wyzwanie było większe – w jeden dzień. Lato sprzyja takim wyzwaniom, bo dni są długie. Jednak lato zbliżało się ku końcowi, ponadto minął ponad rok, a ja dalej nie przeszedłem tej trasy. Główną przeszkodą był brak chętnych, dlatego wciąż odkładałem tę wyprawę na inny dzień, tydzień, miesiąc, rok. Nie poddawałem się jednak i wciąż proponowałem nowe terminy, ostatnim był 31 sierpnia, symboliczny koniec wakacji. Nie trudno się domyślić, że znowu było brak chętnych. Pojawiła się jednak nadzieja, kiedy dwie osoby zgłosiły się na… dzień później, czyli 1 września. Zdecydowałem zatem, że pojedziemy 1 września, bo pojawiły się dwa bardzo ważne czynniki:
- przynajmniej jedna osoba była chętna
- prognoza pogody była bardzo korzystna
Wy, którzy czytacie, spróbujcie mnie zrozumieć. Nie chciałem przekładać tego wypadu nawet o jeden dzień, ponieważ od środy miało przyjść (i przyszło) załamanie pogody, a gdybyśmy przełożyli (znowu) wypad na za tydzień, to kto wie jakie wtedy pojawiłyby się przeszkody. Może byłoby zimno? I było. Może byłaby mgła i widoczność do dupy? Była. Może osoby, które mogły w pierwotnym terminie teraz by nie mogły pójść? To możliwe. Dlatego chciałem wykorzystać to, że jest pogoda i to, że chociaż jedna osoba chce iść. Niestety, z powodu pewnych „przeszkód”, te dwie osoby ostatecznie się wycofały. Zwykle pogodziłbym się z tym faktem i znowu przełożył wycieczkę na inny dzień, może nawet rok. Ale nie tym razem.

Czytaliście mój wpis o „Miejscu początku”? Jeżeli czegoś pragniemy, chcemy coś osiągnąć, coś zmienić, musimy działać TERAZ. Im dłużej się coś odwleka, tym gorzej. A ja za długo odwlekałem przejście Karkonoszy. Dlatego zdecydowałem, że pójdę sam. I nie żałuję. Żałuję tylko, że nie było nikogo, kto chciałby mi towarzyszyć i widzieć to, co ja.

Wyprawa #2: Ze Śnieżki do Szrenicy w lecie

1 września, dzień znienawidzony przez większość, jak nie wszystkich, uczniów szkół. Tego dnia wstałem przed 2:00, spakowałem ostatnie rzeczy, zrobiłem sobie śniadanie oraz racje żywnościowe na drogę. Przed 3:00 byłem już koło OSIRu. Noc była ciepła, co zapowiadało upalny dzień. Prawdopodobnie ostatni taki upalny dzień tego lata. Autobus miał być o 3:05, jednak spóźnił się około 10 minut. Jechał z Warszawy bezpośrednio do Karpacza Białego Jaru. Próbowałem się zdrzemnąć w środku, ale się nie udało. Do Karpacza dojechałem około 4:30, natomiast na czarnym szlaku na Kopę byłem już około 5:00. Noc była tak jasna, dzięki księżycowi, że nie potrzebowałem nawet latarki. Po godzinie dotarłem do rozstajów. Robiło się coraz jaśniej, niedługo będzie świtać, pomyślałem. Ruszyłem dalej, gdzie po niedługim czasie ujrzałem słońce, nieśmiało wyłaniające się na horyzoncie. Nie sądziłem, że zdążę na wschód, a tu niespodzianka! I spędziłem w tamtym miejscu prawie pół godziny. Po zrobieniu wystarczającej ilości zdjęć ruszyłem dalej.


Pod Dom Śląsku dotarłem około 7:00. Chciałem wejść do środka coś zjeść, ale drzwi były zamknięte. WTF? Ruszyłem zatem dalej na szczyt Śnieżki. Po drodze spotkałem Kasię spod Bydgoszczy, która przyjechała w Karkonosze z mężem i znajomymi, którzy zatrzymali się w Samotni. Nie była jednak nigdy na Śnieżce, więc postanowiła zdobyć ją przed wyjazdem. Weszliśmy zatem na Śnieżkę razem. Zrobiliśmy zdjęcia i zeszliśmy, choć Kasię gonił czas, więc zeszła przede mną. Dogoniłem ją przy Domu Śląskim i kontynuowaliśmy marsz czerwonym szlakiem razem. Rozdzieliliśmy się przy Spalonej Strażnicy. Kasia poszła niebieskim szlakiem przez Strzechę do Samotni, a ja kontynuowałem czerwonym szlakiem w kierunku Słonecznika, do którego dotarłem po 9:00, mijając wcześniej Kocioł Małego i Wielkiego Stawu. Pod Słonecznikiem zjadłem coś i posmarowałem się kremem przeciwsłonecznym. Chociaż mogłem posmarować też głowę, którą sobie spaliłem… Wtedy słońce już pokazywało swoją siłę. Było gorąco, na szczęście wiał wiatr, choć momentami nawet on był gorący.








Wznowiłem marsz przed 10:00 i od tej pory mijałem na szlaku wielu ludzi, głównie Czechów i Niemców, ale zdarzali się również Polacy. Około 10:30 dotarłem do Przełęczy Karkonoskiej i schroniska Odrodzenie, które wspominam bardzo miło z zimowej wyprawy. Bałem się, że zapas wody skończy mi się zanim dotrę do Szklarskiej Poręby lub nawet Szrenicy, więc zaopatrzyłem się w cztery półlitrowe butelki wody. Dużych nie mieli. Przelałem zawartość do bukłaka i ruszyłem dalej. Na szlaku jeszcze więcej Czechów. I ahoj i ahoj. Jak to powiedział Frodo „mówią ahoj, bo tęsknią za morzem” :) Przede mną było jedno z kilku ciężkich podejść na tej trasie, trasa asfaltowa z przełęczy aż do Petrovej Boudy. Na niebie w tym czasie pojawiło się więcej białych obłoczków. Około 11:40 dotarłem do Śląskich Kamieni, gdzie w ich cieniu zrobiłem sobie kolejną przerwę. To samo zrobiła wcześniej grupa Niemców, z którymi próbowałem się dogadać moim kulawym niemieckim. Byli bardzo mili i poczęstowali mnie likierem. Dobry był. Po napojeniu i posileniu się zrobiłem kilka zdjęć i ruszyłem dalej w kierunku Czeskich Kamieni, na które wlazłem i sobie siedziałem. Było już stamtąd widać kolejne cele mojej wyprawy – Wielki Szyszak i Śnieżne Kotły. O 12:50 ruszyłem dalej. Pomimo panującego upału, ten wietrzyk wiejący od czasu do czasu, przynoszący chłód, oraz mój niemal niekończący się zapas wody, sprawiły, że dzień był naprawdę cudowny.





Kroczyć w świetle słońca, pod błękitnym niebem, górskimi ścieżkami ponad miastami na skraju lata... Bez warkotu pojazdów, smrodu spalin, gwaru ludzkich głosów. Jedynie śpiew ptaków, szum liści na drzewach i traw targanych wiatrem. I obłoki pędzące po niebie, niczym galopujący jeźdźcy snów.


O 13:20 dotarłem do Czarciej Przełęczy, gdzie zatrzymałem się na chwilę w chatce. Po kilku minutach ruszyłem dalej czerwonym szlakiem, po kilku minutach docierając do rozdroża na Przełęczy pod Śmielcem, gdzie dostępna była tylko droga w prawo. Ostatnim razem z Wiktorem nie wybraliśmy ani drogi w prawo, ani w lewo, tylko poszliśmy na przełaj na Wielki Szyszak. Tym razem jednak postanowiłem aż tak nie łamać zasad. 



Brnąc pod górę po kamiennych płytach, niczym ogromnych schodach, trawersujących Wielki Szyszak ujrzałem tańczące na wietrze źdźbła trawy, które w powietrznym wirze poruszały się to tu, to tam. A może to wcale nie był wir powietrzny, tylko płanetnik? Albo górskie wiły, tańczące wśród wysokich traw, niewidoczne dla ludzkich oczu?
 


      Do Śnieżnych Kotłów doszedłem około 14:00, choć do samego byłego schroniska, a teraz radiowo-telewizyjnej stacji przekaźnikowej dotarłem po 20 minutach, a po kolejnych 20 minutach dotarłem do Łabskiego Szczytu – grupy skalnej, na którą też wszedłem. Tam spędziłem prawie godzinę. Położyłem się na ogrzanych słońcem kamieniach i leżałem, patrząc na niebo, chmury, czasami odwracając się w stronę szlaku i patrząc na idących ludzi. Wiatr muskał mi twarz, było tak spokojnie, nigdzie się nie spieszyłem. Prawie zasnąłem.




Nadszedł jednak czas na opuszczenie tej ostoi spokoju i kontynuowanie wędrówki. Przed 16:00 dotarłem do formacji skalnej zwanej Trzy Świnki, a niedługo później do ostatniego celu wyprawy – Szrenicy. Posiliłem się i trochę odpocząłem, bo stopy bolały mnie niemiłosiernie, po czym ruszyłem dalej. Choć gdybym został na noc, czekałoby mnie prawdziwe widowisko natury, pokaz sił przyrody – burza! Poniżej zamieszczam zdjęcie (ostatnie) autorstwa Wiktora Barona, który uchwycił nadciągającą nawałnicę z Czech. Zapraszam również do polubienia fanpage’a Photography by Wiktor Baron na facebooku.




Do Hali Szrenickiej dotarłem przed 17:00, a do Szklarskiej Poręby około 18:00. Byłem już wyczerpany, a czekała mnie jeszcze wędrówka pod górę na dworzec kolejowy. Idąc tam miałem wrażenie, że wspinam się tylko po to, żeby usiąść na dworcu i umrzeć. Bolały mnie stopy, miałem spaloną głowę, poza tym byłem ogólnie wyczerpany. Dotarłem jednak na dworzec, zjadłem coś ciepłego, wypiłem wodę i po 19:00 wsiadłem w pociąg do Wałbrzycha. Do domu dotarłem przed 22:00.


Taka wyprawa, w taki dzień, jest skrajnie wyczerpująca. Jest to jednak pozytywne wyczerpanie, dzięki któremu człowiek czuje, że żyje.





poniedziałek, 7 września 2015

Dni Wiedzy Pogańskiej 2015



Jadąc do Ponikwy na Dni Wiedzy Pogańskiej 2015 miałem wrażenie, że od ostatniego roku czas się zatrzymał. Późne lato i wczesna jesień, słońce leniwie poruszające się po niebie, dni wciąż ciepłe, choć wieczory już chłodne. Spokój małej wioski w dolinie między górami, otoczonej polami, pasącym się bydłem, a w jej centrum ośrodek Stanica nad Ponikiem. Miejsce magiczne.

Jadąc na Dni Wiedzy Pogańskiej 2015 miałem wrażenie, że nie dalej jak tydzień temu skończyły się Dni Wiedzy Pogańskiej 2014. Jednak w przeciwieństwie do zeszłego roku, tym razem nie była to podróż w nieznane. Zeszłoroczne DWP były moim pierwszy spotkaniem z ludźmi nazywającymi siebie Poganami Wrocławskimi, choć byli też wśród nich ludzie z innych stron kraju, z których część należy również do Stowarzyszenia JERA. Pamiętam to jakby to było wczoraj. Ja, nowy i całkowicie obcy w nowym towarzystwie, które przeżyło już wiele wspólnych chwil, spotkań, obrzędów. Pomimo początkowego wyobcowania poznałem kilka osób, a czas spędzony na DWP 2014 wspominam z uśmiechem na twarzy. Byli i są to bowiem ludzie, których łączy wspólna wiara, duchowość, ale również ogromna pasja do tego co robią i duża wiedza na różne tematy. Od tamtego czasu spotkałem się z nimi wielokrotnie, przez co zacieśniałem więzi, które się pojawiły, choć nie ze wszystkimi od razu. Był Vetrablot lub Dziady, comiesięczne poganka, noc Walpurgii i jedno z najważniejszych świąt, Kupała.
W przeciwieństwie do zeszłego roku była to podróż do miejsca dobrze znanego, które można nazwać domem, bo przez ten krótki czas Ponikwa staje się naszym domem. W tym roku podróż na Dni Wiedzy Pogańskiej była powrotem do domu. Jechałem razem z rodzicami, zahaczając o centrum Kłodzka oraz MiniEuroland. Niebo było zachmurzone, choć słońce przebijało się często przez chmury. Dzień był dość ciepły, gorący wręcz w słońcu, jednak wraz z nadejściem nocy przyszedł chłód. Dni stawały się coraz krótsze, żniwa dobiegły końca, liście powoli spadały z drzew, w powietrzu czuć było nadchodzącą jesień.
Po dojechaniu na miejsce niektórzy byli już obecni, inni wciąż w trasie, a reszta osób dojechała kolejnego dnia. Na DWP przybili starzy znajomi sprzed roku, ale pojawiły się również nowe twarze. Wykład otwierający DWP 2015 prowadziła Agnieszka zwana Isą, a dotyczył on wojowników, jako że tematem przewodnim w tym roku byli wojownicy i bohaterowie. Agnieszka mówiła, choć był to wykład interaktywny, o tym kim jest wojownik, oraz wprowadziła pojęcia t.j. etos, etyka honoru oraz honor. Wyjaśnienie tych pojęć nie było i nie jest proste i jednoznaczne, ponieważ każda kultura inaczej do nich podchodzi. Po wykładzie był czas wolny, który można było spędzić w sposób wszelaki, np. na piciu, jedzeniu, rozmowie czy grze w bilard, który znajdował się w głównej sali ośrodka.


O 20:00 wszyscy udaliśmy się przez pola do pobliskiego lasu na tzw. Blot, czyli obrzęd ofiarny. W wewnętrznym kręgu zostali wezwani Bogowie i duchy, oraz ten, któremu dedykowaliśmy ofiarę z jedzenia i picia, czyli w tym przypadku Odyn, jednooki, wiedzący, bóg szubienic i pan wojowników. Po skończonym rytuale wszyscy wrócili do ośrodka, przed którym gospodarz przygotował ognisko z kiełbaskami, ogórkami i oscypkami. Jedliśmy, piliśmy, śmialiśmy się i nawet deszcz, który uparcie padał przez dobrą godzinę, nie był w stanie zakłócić nam imprezy. Podobno najmłodsza uczestniczka, Lili, zaprzyjaźniła się z wiatrem i przegnała deszczowe chmury :)





Tak minął pierwszy dzień.

            Kolejny dzień przywitał nas praktycznie bezchmurnym, błękitnym niebem oraz słońcem, choć mnie i moich współlokatorów, Bartka i Kostka, „przywitały” nasze budziki dzwoniące trzy razy od 8:30 do 9:00. Wstaliśmy, choć nie bez oporów. Śniadanie było w formie szwedzkiego stołu, a wszystko na nim było przepyszne. Świeży chlebek, masełko, jajka, sery, twarożek, szynki, kiełbasy, płatki z mlekiem, pomidory, ogórki, po prostu bajka. Po śniadanie Bartek i Kostek udali się na pośniadaniową siestę, ja natomiast poszedłem na dwór trochę się rozruszać.



            O 11:00 odbył się wykład Hakkena dotyczący totemizmu, wraz z przykładami totemów i ludów je tworzących, oraz oczywiście tego czym jest totem i jak go wykonać. Następnie, po krótkiej przerwie, odbyły się warsztaty z przygotowania barw i innych plemiennych symboli. Wszyscy uczestnicy na długo przed DWP zostali podzieleni na cztery plemiona – Lisy, Orły, Dziki i Niedźwiedzie – aby podczas warsztatów przygotować sztandar swojego plemienia oraz barwy, potrzebne wieczorem podczas Wiecu Wojowników, czyli walki plemion ku czci Rogatego Boga. Warsztaty trwały od 12:00 do 15:00, a prowadzącymi były Vrede i Natalia. W trakcie tych trzech godzin każde plemię tworzyło jak najlepszą flagę, czego efekty można podziwiać poniżej.









            O 15:00 odbył się wykład Pawła o roli muzyki w bitwie i przed bitwą. Jako przykłady instrumentów Paweł podał celtycki carnyx, który niesiony przez kilku lub kilkunastu wojowników musiał siać ogromny postrach podczas grania; bębny, oraz rogi. Muzyka w bitwie nie tylko zagrzewa do walki lub obniża morale przeciwników, ale również służy do wydawania rozkazów, co Paweł przedstawił na współczesnym przykładzie bitwy, podczas której jednej ze stron padła elektronika. W takiej sytuacji jedna armia wydawała rozkazy za pomocą dźwięku trąbek. Każdy zna też przykład jednego, dwóch i trzech dźwięków rogu z Pieśni Lodu i Ognia. Na koniec wykładu zostały również puszczone fragmenty dźwięków instrumentów wymienionych podczas wykładu.
            Po wykładzie Pawła odbył się warsztat maoryskiego tańca wojennego Haka, prowadzony przez Jarka. Ciężko to opisać, ale w skrócie taniec polega na sapaniu, strojeniu głupich min, podskakiwaniu i uderzaniu dłońmi o swoje ciało. Nie, to nie jest głupie. Jest świetne.





            Następnie udaliśmy się na obiadokolację, również pyszną, po czym do czasu malowania twarzy i Wiecu Wojowników mieliśmy czas wolny. Poszedłem zatem z Przemkiem do sklepu po Kinder niespodziankę. Tzn. ja kupiłem jajko, Przemek piwo. Wracając zauważyliśmy mobilizację plemion. Jeden mały dzik zaatakował nawet niedźwiedzia i wbił w niego kły!


            O 20:20, kiedy wszystkie plemiona zostały umalowane na bitwę, pojedynczo opuszczały teren ośrodka i kierowały się do lasu. My, plemię niedźwiedzi, wyszliśmy ostatni, a kiedy dotarliśmy na miejsce naszym oczom ukazał się wielki ogień, wokół niego szaman i jego pomocnicy. Wkraczaliśmy w krąg światła przy dźwiękach bębnów, rogiem sygnalizując nasze przybycie. Za ogniem zaś siedział, na drzewnym tronie, Rogaty Bóg. Wokół ognia zgromadziły się plemiona – orły, łypiące na nas z góry; dziki, chrumkające i kopiące racicami ziemię; oraz lisy, syczące i uśmiechające się chytrze. Na wstępie musieliśmy złożyć, jak inne plemiona przed nami, ofiarę Rogatemu. Potem zaczął się wiec i zmagania. Kolejni wybrańcy poszczególnych plemion stawali do konkurencji siły, celności i zwinności. Starcie plemion wygrały ostatecznie Dziki, okrywając się wieczną chwałą.
            Później nadszedł czas opowieści ku uciesze Rogatego i każde plemię opowiedziało historię o swoich przodkach. Na koniec odbyły się tańce wokół ognia w rytmie bębnów, oklasków i okrzyków. Tak zakończyła się tegoroczna Bitwa Plemion.


            Po części oficjalnej wszyscy zasiedli wokół ognia, pijąc, śmiejąc się i rozmawiając do późnej nocy. To była chłodna noc końca lata, mimo to piękna i spokojna. Księżyc pływał tej nocy w morzu chmur.






Tak minął drugi dzień.


Trzeciego dnia moi współlokatorzy wrócili chwilę przed wschodem słońca, zaspali więc na śniadanie, a ich twarze wyrażały jedynie cierpienie i rozmazane barwy wojenne. Po śniadaniu odbył się wykład Krzyśka o berserkerach w kulturze nordyckiej, choć były też przykłady innych kultur, ponieważ szał bitewny nie jest ograniczony do wikingów. Od razu po wykładzie Krzyśka miała swój wykład Vrede, opowiadając jedną z islandzkich sag, choć niekoniecznie bohaterskich i niekoniecznie w formie, jaka wam się wydaje. Po wykładzie i w czasie wolnym w ciągu całego dnia tworzyłem historię, która stała się tym wpisem, historię o Dniach Wiedzy Pogańskiej 2015.





            O 14:00 był, jak zwykle pyszny, obiad, natomiast o 15:30 Asus prowadził wykład o tzw. Reakcji Pogańskiej wśród Słowian zachodnich. Wbrew powszechnej opinii bunt nie miał głównie podłoża religijnego, ale polityczne i ustrojowe. To, co szło wraz z chrześcijaństwem to poważne zmiany systemowe, które utrudniały i pogarszały życie mieszkańców i burzyły stary porządek.


            Po wykładzie zarządziliśmy grupowe zdjęcie uczestników DWP przed ośrodkiem, ze sztandarami plemiennymi oraz tarczą wykonaną przez Darka z Black Forest Forge, którego serdecznie pozdrawiamy i polecamy. Wzór oraz napis zostały wybrane specjalnie z okazji DWP 2015. Na tarczy znajdują się cztery plemienne zwierzęta oraz symbole asatryjskie i rodzimowiercze.


            O 18:00 zaczął się turniej, który, w dużym skrócie, wygrała Beata, pokonując mężczyzn w takich konkurencjach jak strzelanie z łuku, cięcie jabłek dunem, kręciołek i cięcie jabłek dwoma ostrzami na zmianę.




            O 20:00 nastąpił moment, który jako jeden z wielu zapadł mi w pamięć na poprzednich DWP – biesiada. Jedzenie było tak pachnące i pyszne, że zwykłe słowa tego nie oddadzą. Cytując Pawła „to wszystko tutaj jest tak w chuj dobre”. Całkowicie się z tym zgadzam. Patronami biesiady były natomiast bolce :) Z kolacji zadowoleni byli zarówno wegetarianie jak i mięsożercy. Wśród dań znalazły się m.in. bigos oraz jego wersja dla wegetarian, kiełbasy, skrzydełka, kaszanki, żurek, szynki i sery, oraz masło, które chwilę wcześniej sami ubijaliśmy, niczym Słowianki z teledysku Donatana. Tutaj zdecydowanie najlepiej poszło mężczyznom, zwłaszcza Kostkowi, choć kobiety również wykazały się siłą w rękach, a Paweł siadając do maselnicy w magiczny sposób sprawił, że masło było już gotowe. Na mój gust jedzenia było jednak trochę za dużo, jednak chyba każdy wyszedł z tej biesiady przeżarty. Po biesiadzie niektórzy udali się na spoczynek, inni zostali w sali, pozostali rozpalili ognisko na zewnątrz. Lila zasnęła na kolanach Skavena.
 


Kilka słów o Lili – ma 9 lat, na DWP przyjechała z mamą. Podczas bitwy plemion wykazała się niesamowitą zwinnością oraz zawziętością, stąd otrzymała przydomek Dzika Furia. Rozmawia również z wiatrem, być może z płanetnikiem. W sobotę przeszła rytuał zaplecin, podczas którego dziewczynka została wprowadzona do kręgu kobiet. Osobiście uważam, zresztą nie ja jeden, że jest jednym z najsłodszych dzieci, jakie widziałem. Lilianna (inna, dorosła) i Mateusz zakomunikowali również tego dnia, że adoptują kotka, który przyplątał się do nich i wszędzie za nimi biegał. Fakt, był uroczy.

Tak minął trzeci dzień.

            Ostatniego dnia obudził mnie Kostek, pół godziny po rozpoczęciu śniadania. Bartka już nie było w pokoju. Tej nocy miałem tak twardy sen, że z trudem w ogóle wstałem na to śniadanie. W nocy padał deszcz, rankiem z kolei nad doliną wisiały ciemne i niskie chmury. Znowu zanosiło się na deszcz. Śniadanie konsumowało się przy dźwięcznym śmiechu klanu Szwaczek – grupy kobiet, które zawiązały ze sobą przymierze poprzedniego dnia. Tematy, które poruszały, skutecznie odstraszały każdego mężczyznę, który chciał się zbliżyć. Śniadanie jak zwykle było przepyszne, a po śniadaniu odbyło się zgromadzenie Stowarzyszenia JERA, na którym członkowie omawiali, z tego co udało mi się podsłuchać (nie specjalnie!), tegoroczne DWP oraz plany na resztę roku i rok przyszły. Nieco później wszyscy zaczęli się pakować i nastąpiły liczne pożegnania. Do czasu następnego spotkania.

Tak minął czwarty i ostatni dzień.

Dni Wiedzy Pogańskiej 2015 zostaną na długo w pamięci naszej i naszych bliskich, a czyny czterech plemion nie zostaną zapomniane.

Chwała organizatorom!
Chwała gospodarzom!
Chwała wykładowcom!
Chwała uczestnikom!


Tym samym zakończyły się Dni Wiedzy Pogańskiej 2015. Do zobaczenia za rok ;)