czwartek, 13 października 2016

Wyprawa #6: Wędrowiec nad Morzem Chmur




Na Śnieżce bywam dość często, choć nie tak często jak na Wołowcu czy Spicaku. Pierwsze wejście na królową gór olbrzymich miało miejsce podczas wycieczki do Karpacza w drugiej klasie liceum, 9 października 2007 roku. Do kolejnego wejścia musiało minąć 6 lat! Drugi raz bowiem byłem na Śnieżce z Wiktorem 29 grudnia 2013 roku i było to przejście Karkonoszy od Śnieżki do Szrenicy w dwa dni. Od tamtej pory mniej lub bardziej regularnie przyjeżdżałem do Karpacza – lub, o z grozo, do Kowar – i wchodziłem na Śnieżkę, sam lub z kimś. Również prawie codziennie albo chociaż kilka razy w tygodniu wchodzę na stronę internetową z obrazami z kamer na Śnieżce, żeby zobaczyć jakie warunki aktualnie na szczycie panują. I kilka razy ujrzałem coś, co mnie oszołomiło. Inwersję. Morze chmur. Pamiętam, że w listopadzie 2014 roku była na Śnieżce inwersja, która utrzymywała się kilka dni i…. Nie pojechałem. Nikt nie chciał jechać, a mi samemu też ostatecznie się nie chciało. BŁĄD. To był błąd, który postanowiłem naprawić przy najbliższej okazji. Taka okazja nadarzyła się 13 października 2015 roku. Dokładnie rok temu.


Zacznijmy jednak od początku. Poniedziałek 12 października był dniem jak każdy inny. Przyjechały do mnie dwie dziewczyny, którym udzielałem korepetycji z angielskiego. Wieczorem, siedząc przy komputerze, wszedłem na stronę kamer humlnet i … sam nie pamiętam co dokładnie wtedy ujrzałem, w każdym razie powiedziałem sobie, że jak warunki na Śnieżce będą fajne następnego dnia rano, to pakuję się i jadę. 13 października obudziłem się przed 10, wstałem, wypiłem miód, a w trakcie śniadania wszedłem na stronę humlnet. I PRAWIE OPLUŁEM SIĘ ŚNIADANIEM. INWERSJA. BYŁA INWERSJA! Zjadłem pospiesznie śniadanie, zrobiłem szejka na drogę, spakowałem się i wyszedłem, po drodze na przystanek autobusowy zaopatrując się w bułki i kabanosy. Autobus do Karpacza miałem o 12:40, a na miejscu byłem około 14:00.




Od kilku dni i przez całą drogą od Wałbrzycha do Karpacza niebo było cały czas zachmurzone.


Będąc już w Karpaczu i nie chcąc tracić czasu na maszerowanie czarnym szlakiem do góry, kupiłem bilet na wyciąg za 20 zł (DWADZIEŚCIE ZŁOTYCH) w jedna stronę. Warto było. Wjeżdżałem zatem na Kopę wyciągiem. Im wyżej jechałem, tym mgła gęstniała, a na powierzchni ziemi i sosnach było coraz więcej szronu. W końcu trafiłem, na szczęście tylko przejazdem, do krainy mgieł. Czułem się jakby to nie był wyciąg na kopę tylko do Innego Świata. Podziemnego Świata (po angielsku brzmi lepiej, spójrzcie – Underworld!). Kiedy jednak zbliżałem się do końca wyciągu, do samej Kopy, słońce zaczęło przebijać się przez tę mgłę. W końcu wydostaliśmy się z krainy mgieł, wprost nad morze chmur.







Nie udałem się jednak bezpośrednio na szczyt królowej gór, ale przeszedłem się kawałek czarnym szlakiem, żeby wejść jeszcze na chwilę do krainy mgieł.





Około 15:30 byłem już na czerwonym szlaku prowadzącym do Domu Śląskiego i na Śnieżkę. Idąc wciąż tym samym szlakiem coś po lewej stronie drogi zwróciło moją uwagę. Był to mały, rudy, skradający się lisek. Podszedłem do niego, wymieniliśmy się uprzejmościami, zrobiłem mu zdjęcie, po czym każdy z nas udał się w swoją stronę.






Na szczycie Śnieżki byłem dopiero około 16:30, bo w międzyczasie robiłem mnóstwo zdjęć.
Spędziłem tam następne 3-3,5 godziny. Żadne zdjęcia ani żaden opis nie odda tego, co się wtedy czuło.


Wyobraźcie sobie szczyt góry. Jesteście na nim. Nieważne, że nie jest to góra niedotknięta ręką człowieka i znajduje się na niej obserwatorium i wyciąg. To jest nieważne, to wszystko schodzi na dalszy plan. Ważna jest góra. I wy. Na szczycie panuje cisza. Wiatru praktycznie nie ma. Ciszę czasami przerywa tylko śpiew ptaków, które przeleciały przez krainę mgieł w poszukiwaniu słońca. 


Ze szczytu widzicie Dom Śląski, za nim polskie i czeskie trakty, górną stację wyciągu na Kopie, Słonecznik, a na horyzoncie z morza wyłania się Stacja Przekaźnikowa na Śnieżnych Kotłach. Widzicie też Lucni Boudę i okoliczne stawy, a z innej strony drogę prowadzącą do Skalnego Stołu. Nie widzicie świata poniżej, ale wiecie, że miasta w dole zatopione są w chmurach.








Po zachodzie słońca wieje inny wiatr. Wiatr z południa.
Oddech Karkonosza zatapia na chwilę Dom Śląski w morzu chmur.








 Czas wracać.


Przed 20 zeszedłem ze Śnieżki i udałem się do Domu Śląskiego. Tam wynająłem pokój i zamówiłem…. zapiekankę. Okazało się, że pokój 10 albo 12 osobowy dzielę z dwójką Niemców, do których się przysiadłem, bo akurat pili piwo. Chuja się dogadałem, bo ani oni po angielsku, ani ja po niemiecku. Anyway, poszedłem po kolacji do pokoju, ogarnąłem rzeczy, poszedłem się wykąpać, a po kąpieli jeszcze zjadłem kilka kabanosów i bułek, ładując w tym czasie telefon. Chcąc później wejść do pokoju nie mogłem otworzyć drzwi, bo Ci Niemcy zostawili otwarte okno i nie dość, że pokoju było zimno, to jeszcze był taki przeciąg, że nie szło do pokoju wejść. Okno zamknąłem, położyłem się i starałem zasnąć, jednak odgłosy z zewnątrz to uniemożliwiały. Wiatr, który zerwał się po zachodzie słońca ewidentnie przybrał na sile i nieustannie „uderzał” w mury Domu Śląskiego. Brzmiało to tak, jakby siły natury prowadziły na zewnątrz walkę, oblężenie wręcz, by dostać się do środka lub zniszczyć Dom. W końcu sen przyszedł, choć był niespokojny.

Obudził mnie budzik, który nastawiłem na 6, ponieważ chciałem wstać na wschód słońca. Ubrawszy jedynie bluzę i spodnie dresowe zszedłem na dół, by wyjrzeć na zewnątrz i przekonać się jakie panują warunki. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem prawie samą śmierć. Było jeszcze ciemno, była mgła, wiał wiatr, lał deszcz, który w dodatku zamarzał. Zamknąłem drzwi, wróciłem do pokoju i położyłem się do łóżka. Spałem jeszcze 2 godziny. Późnym rankiem, po spakowaniu się zszedłem na dół na śniadanie i od razu po śniadaniu wyruszyłem. Z powodu pogorszenia się warunków pogodowych, wybrałem zejście czerwonym szlakiem, tuż obok Domu Śląskiego, zamiast czarnym. Z perspektywy czasu sam nie wiem, czy wybrałem dobrze… Schodziło się OKROPNIE. Była mgła, wiał wiatr i padał deszcz, który lekko zamarzał na powierzchni gruntu. Kurwa. Takie słowa padały z moich ust średnio kilka razy na minutę na początku schodzenia, potem już uspokoiłem się i skupiałem na tym, żeby się nie wypierdolić. Szlak czerwony z Domu prowadzi w dół po kamieniach. Te właśnie kamienie były delikatnie oblodzone. Musiałem więc iść bokiem albo między kamieniami, żeby nie upaść, przez co schodziłem dwa albo trzy razy dłużej niż powinienem. Do Karpacza doszedłem około 11:20 i ledwo zdążyłem na autobus do Jeleniej Góry.

W Jeleniej Górze spędziłem ponad godzinę na dworcu, bo jadąc tam był taki korek, że uciekł mi pociąg… W każdym razie powiesiłem kurtkę, czapkę i rękawiczki na kaloryferze i zacząłem czytać książkę. Do Wałbrzycha do jechałem około 15:00, odwiedziłem w kiosku Aleksandrę i Bartka, odebrałem Serca z Kamienia i poszedłem do domu. Przez całą drogą od Karpacza do Wałbrzycha lał deszcz. Tym bardziej cieszę się, że mogłem być dzień wcześniej nad morzem chmur. Polecam każdemu.