czwartek, 3 marca 2016

Wyprawa #5: Z Kowar na Śnieżkę





Styczeń 2015
Oboje chcieliśmy jechać w góry, Wiktor i ja, ale nie mogliśmy się dogadać co do terminu. W końcu, 21 stycznia napisałem do niego z propozycją wejścia na Śnieżkę z Kowar przez Okraj lub Skalny Stół. Drogą eliminacji wybraliśmy żółty szlak z Kowar przez Skalny Stół. Miałem ogromną nadzieję, że szczyt Śnieżki, albo nawet szlak czerwony z Czarnej Kopy będzie ponad chmurami. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, jak bardzo moje nadzieje były płonne…

Wyprawa #4: Z Kowar na Śnieżkę w zimie

Wyprawa zaczęła się bardzo zabawnie, bo prawie spóźniłem się na autobus, który miał nas zawieźć do Kowar o 5:45. O 5:40 dostałem od Wiktora wiadomość na fejsie.




Następnie, o 5:44 i 5:45 dwa smsy :)


Zdążyłem jednak dobiec na przystanek chwilę po 5:45, a autobus przyjechał z kilkominutowym opóźnieniem. Pogoda w mieście – jak zwykle – do dupy. Zima bez śniegu, chmury, temperatura balansująca między dodatnią, a ujemną. Miałem nadzieję – a jak już wspominałem, nadzieje miałem bardzo wygórowane – że w Kowarach czy na szlaku się rozpogodzi. Podróż autobusem przebiegła bez przeszkód, każdy z nas próbował zdrzemnąć się choć na chwilę, żeby zrekompensować sobie średnio przespaną noc.


Do Kowar dojechaliśmy około 6:50-7:00. Być może udaliśmy się do pobliskiego Netto na małe zakupy, jakaś czekolada i banany (napisałem „być może”, bo dokładnie nie pamiętam czy faktycznie robiliśmy jakieś zakupy). Było około świtu, kiedy ruszyliśmy przez miasto, mroczne i ponure. Ciemne chmury wisiały nad Kowarami i żadne promienie słońca się nie przebiły. Idąc żółtym szlakiem przecinaliśmy kolejne uliczki, mokre od deszczu. Pamiętam mijane blokowiska w tamten szary poranek i niewielu ludzi na ulicach. Cóż, w dzień taki jak tamten, sam najchętniej zostałbym w domu. Idąc tym szarym i ponurym miastem jedyne co słyszeliśmy to wrony, wymieniające się tylko sobie znanymi informacjami za pomocą krakania. Około 8:00 miasto zostawiliśmy już w tyle, jednak wciąż podróżowaliśmy asfaltową drogą, która na domiar złego była oblodzona. W pewnym momencie minął nas fiat 126p, który dziarsko jechał po tej oblodzonej drodze. Jakiś czas później zostawiliśmy w tyle również drogę asfaltową i szliśmy już drogą leśną. Las wokół pokryty był niewielką warstwą śniegu i lodu i w tej jego części panował mróz. Widać, że zima nie chciała wypuścić jeszcze tego skrawka terenu ze swego objęcia. Na szlaku byliśmy sami, nie licząc zwierzyny, głównie ptaków, które później również zniknęły z otaczającego nas krajobrazu. Szliśmy leśnymi ścieżkami, mijając liczne strumienie, których część – czasami po drewnianych mostach, a czasami po kamieniach – musieliśmy przekroczyć. Wyobraźnia Wiktora wyraźnie zaczęła bardziej dawać o sobie znać w tych momentach naszej podróży, tzn. podczas przekraczania rzek... choć lepiej przemilczeć co jego chory umysł wtedy tworzył. Cytat z Siewcy Wiatru częściowo oddaje to, o czym rozmawialiśmy na szlaku :)

Świry! Nic tylko świry! Jagnię, Serafiel! I wszyscy wieszczą! Daj spokój, Daimonie! To szaleńcy. Uwielbiają wieszczyć. Same klęski, oczywiście. Widzą krew, zgliszcza, dym, sine trupy, gołe dupy i puste pudełka! Mam dość. Jeszcze jeden wieszczący szaleniec i podam się do dymisji.









Około godziny 9:30 dotarliśmy do miejsca naszego pierwszego postoju – pozostałości osady Budniki. U stóp gór istniała tam bowiem kiedyś osada zwana Budniki. Mieszkańcy tej osady nie widzieli słońca przez 113 dni w roku, tyle bowiem czasu kryło się za masywem górskim. Teraz po osadzie zostały jedynie, gdzieniegdzie, fundamenty domów i drewniane tabliczki w miejscach, gdzie domy niegdyś stały. Po odpoczynku i posileniu się ruszyliśmy dalej, ale chwilę później zgubiliśmy drogę, bo, za przeproszeniem, szlak był tak chujowo oznaczony, że nie wiedzieliśmy w którym dokładnie miejscu mamy skręcić. Ostatecznie przeszliśmy przez rzekę byle gdzie i przedzieraliśmy się przez las, by w końcu znowu trafić na żółty szlak. W tej części panowała zdecydowanie odwilż, by niedługo potem znowu wrócił mróz. Około 10:50 trochę się rozpogodziło, na pamiątkę czego zrobiłem zdjęcie. Nie wiedzieliśmy wówczas, że TEN konkretny moment to będą najlepsze warunki pogodowe tamtego dnia. Potem pojawiła się mgła, która nas otuliła i widzieliśmy tylko ją.



W tych okolicach zaczęła się również stromizna, a niewiele dalej kraina udręki – mgliste lodowe pustkowie. Poruszaliśmy się, jakbyśmy chcieli, a nie mogli. Ścieżka prowadziła nieprzerwanie pod górę. Gdyby w pewnym momencie Wiktor nie pożyczył mi kijów, położyłbym się spokojnie na ziemi i czekał, aż przysypie mnie śnieg. Około 11:00 dotarliśmy do granicy lasu, który przypominał nawiedzony las na północ od Muru w Westeros. Wszędzie śnieg, oblodzone drzewa, zaspy i nieustępująca mgła. I cisza. Niczym nie zmącona cisza. Podróżując pod górę tym lasem nie słyszeliśmy żadnych zwierząt, a jedynymi dźwiękami, które słyszeliśmy były nasze oddechy, przekleństwa i wiatr. Okazjonalnie słyszeliśmy i widzieliśmy śnieg osypujący się z konarów na ziemię. Tak jak pisałem – lodowe pustkowie.


Ta wędrówka była tak, kurwa, monotonna, że słów brakuje. Ciągle pod górę, ciągle we mgle, ciągle patrzyliśmy na to samo – czarno-biały świat. Śnieg, drzewa, mgła; śnieg, drzewa, mgła. Tragedia. Przed 12:00 doszliśmy do Skalnego Stołu, na otwartym terenie, skąd rozciąga się przepiękny widok, między innymi na Śnieżkę… ale nie tym razem. Tam po prostu mogliśmy podziwiać jeszcze więcej mgły. Chwilę później ruszyliśmy dalej, znów zagłębiając się w mroczny, lodowy las. Ścieżka początkowo biegła w dół, by od Sowiej Przełęczy znów piąć się w górę. Około 12:30 doszliśmy do czeskiej restauracji Jelenka, gdzie usiedliśmy na schodach i napiliśmy się herbaty. Po 20 minutach opuściliśmy obiekt i kontynuowaliśmy wędrówkę w górę ku Czarnej Kopie… na której się nie zatrzymaliśmy. Ba, my ją po prostu minęliśmy i nie mieliśmy najmniejszej ochoty zawracać sobie uwagi tym miejscem.





Tam już pojawiła się kosodrzewina, którą Wiktor tak bardzo lubi. Niestety, w związku z odkrytym terenem, na którym rosła jedynie kosodrzewina, zaczął dąć wiatr. No mocno wiało. Może nie tak mocno jak na Śnieżce w lany poniedziałek, czyli prawie 100 km/h, ale tamten wiatr też był uciążliwy. Wszystko razem, tzn. mgła, wiatr i mróz, dały cudowny efekt zamarzania wszystkiego, co mieliśmy na sobie. I tak całą drogę do Śnieżki, której nadal nie mogliśmy zlokalizować, co było bardzo irytujące i demotywujące. Wtedy już nie było wysokich drzew, czarnych na tle białego śniegu, o nie. Wtedy była tylko pokryta śniegiem kosodrzewina, śnieg i mgła. Ciąg dalszy udręki. W końcu jednak i kosodrzewina zniknęła z krajobrazu i został tylko śnieg i mgła. Zajebiście. Nogi, a głównie stopy, odmawiały nam już posłuszeństwa, a na domiar złego czuliśmy taki głód, że żołądki nam zasysało.



Żeby uświadomić Wam jak to dokładnie wyglądało, żebyście mogli to sobie dobrze wyobrazić – od kilku godzin jedyne, co oglądamy to śnieg i mgła, okazjonalnie drzewa wysokie i karłowate, a dodatkowo nie mamy pojęcia gdzie dokładnie jesteśmy i jak daleko do szczytu Śnieżki. Dochodzi do tego również zmęczenie i głód. Udręka. Fizyczna i psychiczna.



Jednak w końcu, W KOŃCU, o 14:15 doszliśmy do zamkniętego szlaku jubileuszowego na Śnieżkę i wiedzieliśmy, że jesteśmy już tak blisko! Teraz wystarczyło jedynie dojść na Śnieżkę. Niby blisko, ale daleko. I pod górę. W tej mgle mieliśmy również problemy ze zlokalizowaniem Śnieżki, będąc kilka metrów od niej, jednak w końcu wypatrzyliśmy mury i wiedzieliśmy, że dotarliśmy. Udaliśmy się zatem do czeskiej restauracji (a co, można zaszaleć) i usiedliśmy. Aaaach, cudowne uczucie. Chcieliśmy zamówić sobie po trumnie, żeby się położyć i umrzeć, ale ostatecznie zamówiłem herbatę z cytryną żeby nas nie wyrzucili za spożywanie własnego jedzenia, po czym posililiśmy się. Po 15:00 opuściliśmy restaurację i udaliśmy się w drogę powrotną, ale nie do Kowar… Zeszliśmy ze Śnieżki normalnie drogą zimową do Domu Śląskiego, a stamtąd przez Kopę do Karpacza czarnym szlakiem. Byliśmy około 16:00 między Domem Śląskim i Kopą, a autobus powrotny mieliśmy o 17:43 z Karpacza, więc musieliśmy narzucić sobie lepsze tempo. Jakimś cudem doszliśmy do zamglonego Karpacza i Białego Jaru o 17:40, więc po chwili wsiedliśmy do busa do Kowar. W Kowarach zabunkrowaliśmy się w Netto, coś tam pewnie jedząc i pijąc, i czekaliśmy na autobus powrotny do Wałbrzycha. Po powrocie jakoś doczłapałem do domu, wykąpałem się i położyłem.



Jeszcze nigdy się tak, kurwa, nie zmęczyłem, fizycznie i psychicznie. Po powrocie byłem tak zmęczony i obolały, że drugiego dnia wstałem o 14:00. Szlak z Kowar na Śnieżkę to jakaś tragedia. I DO NOT APPROVE.