czwartek, 23 lipca 2015

Wyprawa #1: Ze Śnieżki do Szrenicy





„The mountains call my name,
Far in my memories.”




Tęsknota.
Nieopisana tęsknota do czegoś… nieuchwytnego.
Do czegoś, co zawsze mi umykało, jak sen po przebudzeniu.

Była ze mną od kiedy pamiętam. Jednak w pewnym momencie nawiedziło mnie poczucie rozpoznania; oto było coś, co znałem całe życie, tylko o tym nie wiedziałem.

Miłość do natury, podróży, przygód.
To jest to, co kocham.
To jest coś, co mnie odnawia i uzdrawia.
Nie wiem skąd wzięło się to uczucie. Podejrzewam, że mogą to być geny albo opowieści dziadka o jego przygodach i wędrówkach po Bieszczadach, choć tak naprawdę te historie odeszły już do nieświadomości. A szkoda.

Ten wpis otwiera kolejny cykl na blogu – podróże.
Chciałem rozpocząć wpisem o największej, jak dotąd, przygodzie w moim życiu – Erasmusie w Turcji – jednak napisanie tego zajmie mi dobre kilka dni, dlatego też zacznę od czegoś mniejszego.

Wcześniej też podróżowałem, jednak to w czasie tego wypadu w góry nawiedziło mnie to poczucie rozpoznania. Również ten wypad zapoczątkował takie „poważniejsze” wycieczki z dobrym sprzętem, a nie w jeansach i adidasach.



Wyprawa #1: Ze Śnieżki do Szrenicy



Grudzień 2013

Zaczęło się od tego, że napisał do mnie Wiktor. Znałem go do tej pory na zasadzie „cześć, cześć”, nic więcej. Wiedziałem, że chodzi po górach i on wiedział, że ja chodzę, oczywiście z facebooka. Dlatego skontaktował się ze mną w sprawie dwudniowego wypadu w Karkonosze. Zgodziłem się – chociaż niechętnie, bo byłem w Karkonoszach w listopadzie, na trasie Szrenica-Śnieżka, która de facto nas pokonała, i zamierzałem wrócić tam dopiero w czerwcu, kiedy stopnieją śniegi – i  ustaliliśmy datę wypadu na 29-30 grudnia. Wiktor radził też zaopatrzyć się w raczki, więc w sobotę przed wyjazdem pojechałem specjalnie do Wrocławia, bo w Wałbrzychu przecież nie ma czegoś takiego jak RACZKI, żeby je zakupić. Był to jeden z najlepszych zakupów w życiu. A przynajmniej w ciągu kilku lat.
 
Już na początku wszystko szło źle, jeszcze przed wyjazdem. Nie muszę chyba pisać, że nikt nie chciał z nami jechać. Powodem była pogoda, brak chęci, czy brak odpowiedniego ubioru. W piątek przed wyjazdem chcieliśmy zarezerwować miejsce w schronisku, jednak okres świąteczno-noworoczny przyciąga w góry rzesze ludzi. Jak się zapewne domyślacie, gówno wyszło z naszego noclegu. Samotnia w tym okresie oferuje jedynie pakiety sylwestrowe za 700 zł, Dom Śląski pełny, Odrodzenie pełne. Pierwsza kłoda pod nogi.
Nie zniechęciliśmy się jednak – co wielu z Was by zrobiło, ale NIE WOLNO się poddawać! – i postanowiliśmy wziąć ze sobą karimaty, śpiwory i spać na glebie w schronisku Odrodzenie.

Nadszedł dzień wyjazdu. A raczej noc, bo pobudkę miałem o 2 w nocy, żeby zdążyć zjeść śniadanie i się dopakować. Spotkałem się z Wiktorem około 3:30-3:40 pod OSIRem i spokojnie zaczęliśmy iść w kierunku PKSu, czyli wiaty przystankowej (bo musicie wiedzieć, że PKS w Wałbrzychu został zrównany z ziemią, a na jego miejscu powstał, choć otwarto go dopiero w styczniu 2015, market Aldi). Mniej więcej w połowie drogi – a droga zajmuje nie więcej niż 3 minuty – minął nas jakiś autobus, który zatrzymał się na przystanku i gdy wysiadła z niego jakaś kobieta, autobus odjechał. Miałem złe przeczucia, które potwierdziły się jak tylko doszliśmy do przystanku i zapytaliśmy co to był za autobus.
- Przepraszam, skąd jechał ten autobus?
- Z Warszawy.
- Do Jeleniej Góry, prawda…?
- Tak.

KURWA. Przyjechał 10 minut przed czasem, wyrzucił kogoś i odjechał. Noż ja pierdolę. Wybaczcie przekleństwa, ale to jedyne, co było wtedy w naszych głowach. I histeryczny śmiech. Była to bowiem kolejna kłoda, wielkości autobusu, rzucona nam pod nogi. Próbowałem dodzwonić się do centrali firmy obsługującej ten kurs, jednak nikt nie odbierał. Po prostu świetnie. Nie zostało nam nic innego jak tylko czekać na następny autobus, który był ponad godzinę później. Poszliśmy więc do mnie napić się herbaty i po jakimś czasie wróciliśmy na przystanek. O 5:45 miał przyjechać autobus do Kowar. Nie przyjechał. Trzecia kłoda pod nogi. Przyjechał za to następny autobus do Jeleniej Góry, przez Kowary.

Jechaliśmy około godzinę do Kowar, więc Wiktor miał okazję się zdrzemnąć, bo w domu spał chyba niecałe 30 minut. Typowy Wiktor. W Kowarach musieliśmy czekać kolejne pół godziny na minibus do Karpacza. Wysiedliśmy na przystanku między Białym Jarem a Wang i udaliśmy się w stronę wejścia na szlak. Pogoda była kiepska, wcześniej trochę kropiło, niebo było ogólnie zachmurzone. Śniegu jednak nie było. 

Prowadził Wiktor, bo ja pierwszy i ostatni raz byłem na Śnieżce w drugiej klasie liceum we wrześniu i szliśmy innym szlakiem (czerwonym). Tym razem mieliśmy iść czarnym szlakiem obok kolejki linowej na Kopę, dojść do Domu Śląskiego, wejść na Śnieżkę, zejść i iść cały czas prosto czerwonym szlakiem do Odrodzenia, przespać się, a rano kontynuować czerwonym aż do Szrenicy. Prosty plan, prawda? Nic nie mogło pójść źle. Chyba, że wejdzie się do lasu w złym miejscu. Czarny szlak z Karpacza biegnie równolegle z żółtym, który zaczyna się niecałe 10 metrów dalej od czarnego. Tak, zrobiliśmy to, o czym myślicie. Weszliśmy na żółty szlak. Jednak nie ma tego złego, bo potem żółty łączy się z czarnym obok Strzechy Akademickiej.
W każdym razie pięliśmy się w górę. Gdzieniegdzie leżały płaty śniegu wielkości 0,5m x 0,5m. Wtedy też zrodził się tekst „Oho, śnieg! Zakładaj raki.”  - zapamiętajcie, to będzie później słowo-klucz. Im byliśmy wyżej i zbliżaliśmy się do Strzechy Akademickiej tym pojawiało się więcej śniegu. Choć był to raczej w całości zamarznięty śnieg i lód. Widoczność była CUDOWNA – sama mgła. Zatrzymaliśmy się na chwilę w Strzesze na herbatę, po czym ruszyliśmy dalej.

Pomimo zmiany przebiegu trasy z powodu lawin postanowiliśmy przejść ten odcinek, żeby wejść w końcu na czarny szlak. Jednak ten krótki odcinek był tak oblodzony, że nie obeszło się bez raczków. Wspaniałe urządzenie! Przeszliśmy zatem po letnim odcinku żółtego szlaku i weszliśmy na czarny szlak. Tutaj było już widać zimę, śniegu było sporo, mgła jednak nie ustępowała, a dodatkowo pojawił się silniejszy wiatr, który sypał nam na twarze maleńkie okruchy lodu. Mieliśmy szczęście, że nie trafiły nas w oczy, bo Zimowa Królowa by nas zabrała.

                

                

Wokół panowała cisza, zawodził tylko wiatr, a mgła i śnieg sprawiały wrażenie jakbyśmy byli na krańcu świata, na lodowym pustkowiu.



W momencie gdy doszliśmy do Domu Śląskiego powiał nieco korzystniejszy wiatr, który przegnał na chwilę mgły i ujrzeliśmy pierwszy cel naszej wędrówki – Śnieżkę, królową gór olbrzymich. Wstąpiliśmy na krótką przerwę do świątecznie przystrojonego Domu Śląskiego żeby zameldować się naszym rodzicom gdzie jesteśmy i co się dzieje, po czym kontynuowaliśmy wędrówkę. Szlak jubileuszowy był zamknięty, więc musieliśmy iść tradycyjną drogą z łańcuchami, która była CAŁKOWICIE oblodzona, raczki się zatem kolejny raz przydały. W trakcie wspinaczki widoczność zmieniała się z minuty na minutę – zależy jak dmuchał duch gór – raz było widać ścieżkę przed nami, innym razem nie bardzo. Z góry oczywiście nie było nic widać.
 
Doszliśmy jednak w końcu na szczyt, hurra! Śnieżka zdobyta, przyszedł więc czas na selfie. Schroniliśmy się też w restauracji, bo na Śnieżce nie ma schroniska, i żeby nas nie wyprosili za spożywanie własnego jedzenia zamówiłem herbatę z sokiem. Wychodząc poszliśmy jeszcze wokół budynków na szczycie, ale wiatr tak napierdalał  (tak, to słowo oddaje w pełni to, co się tam działo) odłamkami lodu w twarz, że nie dało się iść z podniesioną głową. Zaczęliśmy schodzić. Po drodze na dół, tak samo jak na szczyt, mijaliśmy ciekawych ludzi, którzy na Śnieżkę wchodzili w adidasach, kozaczkach i kaloszach(sic!). Ubrani jak na zimę w mieście, a nie w górach.


Było około 12:30 kiedy zeszliśmy z powrotem do Domu Śląskiego i kontynuowaliśmy wędrówkę czerwonym szlakiem do Odrodzenia. Mgła zgęstniała, przez co widoczność została ograniczona do kilku metrów. Tak więc wędrowaliśmy mleczną drogą, na mlecznej równinie, wśród mlecznych gór, etc. Łapiecie o co chodzi, prawda? Anyway, normalnie szlak czerwony prowadzi tuż obok Kotła Wielkiego i Małego Stawu, jednak w zimie szlak wyznaczają kilkumetrowe tyczki wbite w ziemię, bez których stracilibyśmy orientację w terenie. Szliśmy więc wzdłuż tyczek aż doszliśmy do punktu orientacyjnego – Słonecznika. Była godzina 14:30. Wtedy też wiatr przeganiał na moment chmury, przez co było widać świat w dole. Po krótkim postoju na herbatę ruszyliśmy dalej w kierunku Odrodzenia, mijając po drodze kilku podróżników. Jeden uparł się, żeby zrobić mi zdjęcie moim aparatem. Dlatego nie lubię prosić randomowych ludzi, żeby robili mi zdjęcia. Oni nie potrafią! Zdjęcie albo jest zaciemnione, albo prześwietlone, albo… po prostu z dupy. Dlatego poprosiłem Wiktora, żeby mi zrobił i wyszło fajnie.





Do Odrodzenia doszliśmy po 15:00, weszliśmy do środka i usiedliśmy. Po jakimś czasie postanowiliśmy zapytać o możliwość spania na glebie, jednak szczęście uśmiechnęło się do nas bardziej niż myśleliśmy. Wiktor zapytał z ciekawości, czy są jakieś wolne pokoje. Okazało się, że były 2 (DWA!) wolne miejsca! Wzięliśmy bez namysłu. Był to pokój 6-osobowy, jednak nam to nie przeszkadzało. Naszymi współlokatorami okazała się para nastolatków - którzy zostali zrobieni w chuja przez schronisko, bo mieli zarezerwowaną dwójkę, ale niestety musieli być przeniesieni, ponieważ ktoś z pakietu sylwestrowego miał zająć ich pokój – oraz dwójka starszych osób, które przyszły do pokoju w środku nocy, świecąc światłem i budząc mnie (a ja nie lubię jak mnie ktoś budzi). Rano mieli kaca, bo w nocy ostro popili. Po opłaceniu pokoju zamówiliśmy coś do jedzenia – ja kiełbasę, a Wiktor smażony ser. 

 
Główna sala schroniska była udekorowana świerkowymi gałązkami, lampkami, choinkami, a w ostatnie dni starego roku zapełniona przez turystów, przez co była taka fajna atmosfera. Było widać, że schronisko „żyje”, że ludzie tu przychodzą. Ludzi było mnóstwo – starych, młodych, dzieci. Na zewnątrz gwizdał wiatr, niosąc ze sobą śnieg, a w środku, w cieple, ludzie siedzieli, rozmawiali, śmiali się, pili piwo i oglądali skoki narciarskie w telewizji. Klimat był naprawdę cudowny, czuć było świąteczny okres Yule. Po obiedzie zanieśliśmy rzeczy do pokoju i poszedłem się umyć, po czym zszedłem z powrotem na dół na kolacje. Wiktor wkrótce dołączył. Po kolacji zamówiliśmy po piwku i gadaliśmy. Po wypiciu zabraliśmy się grzecznie do pokoju spać.

Obudziłem się na długo przed budzikiem, było około 6:30. Poszedłem do łazienki, gdzie przez okno zobaczyłem gwiazdy. Niewiele myśląc wróciłem szybko do pokoju, ubrałem się, wziąłem aparat i wyszedłem. Było jeszcze przed wschodem słońca, więc miałem, że zdążę wspiąć się dostatecznie wysoko, żeby mieć dobry widok. Niestety nie zdążyłbym dojść do miejsca, w którym widać wschód słońca i wrócić na czas do schroniska. Poszedłem więc w kierunku Słonecznika i stanąłem, chyba, w punkcie między Odrodzeniem a Słonecznikiem.


                  


Ujrzałem śpiące miasto leżące w dole, rozświetlone tysiącem lamp, niczym małymi ognikami. Widziałem jak światła gasną, jedno po drugim, a miasto budzi się ze snu, wraz z nadchodzącym słońcem i nowym dniem.


 
W międzyczasie napisałem wiadomość do Wiktora, że niedługo będę (choć mieliśmy wstać o 7:30 i wyjść po 8:00), ale on dalej spał. Wróciłem chwilę po 8:00, zeszliśmy na śniadanie i około 9:30 ruszyliśmy w dalszą drogę. Dzień drugi wynagrodził nam brak widoków dnia pierwszego. 



Pogoda była cudowna. Błękitne, bezchmurne niebo, iskrzący się śnieg, i słońce leniwie poruszające się po nieboskłonie.


Później oczywiście słoneczko zaczęło nieco przygrzewać i zrobiło się tak gorąco, że śnieg zaczął topnieć, a my, rzecz jasna, spoceni jak szczury. Podejście pod Petrovą Boudę i Śląskie Kamienie było zdecydowanie najgorsze. Choć, z drugiej strony, podróżowanie w zimie ma tę przewagę nad podróżowaniem latem – przynajmniej w przypadku tej konkretnej trasy, czyli czerwonego szlaku – że wszystkie nierówności i kamienie są przykryte śniegiem i droga jest w miarę równa.




Zatrzymaliśmy się na trochę przy Śląskich Kamieniach, na które Wiktor zawsze wchodzi idąc tymi drogami. Tym razem nie mogło być inaczej. On wchodził, a ja robiłem zdjęcia. Poza tym rozciąga się stamtąd wspaniały widok – z jednej strony na dawne schronisko Czarcia Ambona, z drugiej na Jelenią Górę i inne okoliczne miasta, cycki Rudaw Janowickich, schronisko Odrodzenie, Słonecznik, Śnieżkę, a nawet Chełmiec i Ślężę z Radunią w oddali.

Nadciągał, słyszeliśmy zawodzenie wichru. Było już jednak za późno. Od wschodu i południa nadchodził Oddech Karkonosza, który okrył wszystko na swojej drodze.




  

Kontynuowaliśmy jednak wędrówkę, mimo chwilowego braku widoczności. Na rozdrożu pod Wielkim Szyszakiem mieliśmy do wyboru dwie drogi – w prawo, czerwonym szlakiem, który trawersował szczyt, oraz w lewo, prawdopodobnie (bo nie pamiętam) czeskim szlakiem, który też trawersował Szyszak. Zdecydowaliśmy, że pójdziemy prosto, na przełaj. A co! Jak szaleć to szaleć. Choć zapadaliśmy się trochę w głębokim śniegu to w końcu doszliśmy do szczytu. Stamtąd to dopiero rozciągał się widok, aż dupsko urywało! Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie przy pomniku cesarza Wilhelma i… padła bateria. A właściwie to DRUGA bateria. Nie miałem nawet siły się złościć, po prostu ogarnęła mnie niemoc. A mogłem wziąć ładowarkę! Ale nie, trzeba się przecież uczyć na błędach. Od tamtego czasu robiłem zdjęcia telefonem, które jakościowo do pięt nie dorastają zdjęciom z aparatu. Ale co zrobisz? No nic nie zrobisz. 





Z Wielkiego Szyszaka udaliśmy się wzdłuż barierki nad Śnieżnymi Kotłami, do byłego schroniska Czarcia Ambona (aktualnie Radiowo-Telewizyjnego Ośrodka Nadawczego), a następnie zeszliśmy na czeski szlak w kierunku Labskiej Boudy, jednak ostatecznie zawróciliśmy z niego w kierunku Łabskiego Szczytu – jak zwykle na przełaj :) Na Łabskim widok też był ładny, chociaż dziwnie jest patrzeć w grudniu na pozbawione śniegu miasta w dole, podczas gdy Ciebie otacza prawdziwie zimowy krajobraz. 


 
Jest pewna przyjemność w lasach bez ścieżek; w łąkach skąpanych w słońcu; w polach pod lasem, odpoczywając w cieniu drzew; w górskich ścieżkach, ponad granicą chmur, na dachu świata. Przestrzeń. Swoboda. Wolność. Życie.


Dalsza droga przebiegła bez przeszkód, do Szrenicy doszliśmy około 15:00 i na ostatnim celu wyprawy strzeliliśmy sobie selfie. W schronisku zjedliśmy coś, wypiliśmy herbatę i o zachodzie słońca, czyli przed 16:00, zaczęliśmy schodzić do Szklarskiej Poręby. Gdy minęliśmy schronisko Na Hali Szrenickiej zapadł już półmrok, więc wyciągnęliśmy latarki. Śniegu już prawie nie było na drodze, więc nie mieliśmy założonych raczków. Jednak w pewnym momencie zauważyłem, znowu, małe płaty śniegu, więc powiedziałem „Hej Wiktor, zakładaj raki”. I w tym momencie sam się pośliznąłem i padłem jak długi. Na szczęście miałem ogromny plecak z karimatą, co trochę zamortyzowało upadek. I to była moja kara. W każdym razie kiedy minęliśmy Wodospad Kamieńczyka było już całkowicie ciemno i, niestety, znowu wypieprzyłem się na lodzie, sekundę wcześniej tańcząc na nim jak wschodząca gwiazda. Stąd już tak łatwo nie wstałem.



W Szklarskiej Porębie byliśmy około 17:30 i w nagrodę za wycieczkę postanowiliśmy pójść na pizzę. Ostatni autobus mieliśmy mieć po 19 czy po 20, więc mieliśmy dużo czasu. Coś mnie jednak tknęło żeby zobaczyć połączenia z Wałbrzychem… i OSTATNI pociąg mieliśmy o 18:50. Więc wzięliśmy pizze na wynos i zapieprzaliśmy pod górę na dworzec. Doszliśmy około 18:30, więc mieliśmy czas na jedzenie. Wiktor pochłonął pizzę momentalnie, ja, jak to ja, delektowałem się każdym kęsem. Dobra, po prostu wolno jem. I nie chciałem się upieprzyć sosem czosnkowym. Wybiła i minęła 18:50, a pociągu jak nie było, tak nie ma. Po chwili na peron przychodzi pani konduktor.
- Wy na Wrocław?
- Tak. – odpowiedzieliśmy.
- Proszę za mną.
Okazało się, że trakcja kolejowa jest uszkodzona (no oczywiście) i została podstawiona zastępcza komunikacja autobusowa. Kierowca trochę się zdziwił, że wchodzę z pizzą, ale zawiózł nas do Piechowic. Stamtąd przesiedliśmy się do pociągu i planując kolejne wycieczki, bezpiecznie wróciliśmy do Wałbrzycha.